BULLET FOR MY VALENTINE – KRAKÓW KWADRAT 06.08.2019 r.
Gdy okazało się, że Bullet For My Valentine zagra w Krakowie bardzo się ucieszyłem, ale to w sumie taka normalna reakcja, gdy dowiadujesz się, że zespół, który lubisz przyjeżdża do nas. Większe zdumienie i szok wywołała jednak lokalizacja koncertu. Nie ma się co oszukiwać, klub Kwadrat choć fajny i przyjemny, to jednak gigantem nie jest. Ile osób może zmieścić się przed sceną? Może tysiąc? Raczej nie więcej, a Bullet For My Valentine to jest jednak firma i grają zdecydowanie większe hale oraz stadiony. Tak czy siak zakupiłem bilety i spokojnie, albo wręcz z wielką nadzieją wyczekiwałem występu.
Wtorkowy koncert wypadł w bardzo upalny dzień, temperatura sprzyjała, a więc na koncert wybrałem się w krótkich czarnych dżinsach do kolan. Niby na taki koncert lepsze byłyby długie, ale przewidując już z góry temperaturę pod sceną zaryzykowałem i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Jeszcze zanim zespół wyszedł na scenę w sali było gorąco, a gdy usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „Don't Need You” i muzycy po kolei pojawiali się na scenie wbiłem się w tłum i zrozumiałem, że dziś będzie piekło. No i dokładnie tak było, ludzie od samego początku zaczęli śpiewać, skakać, a spora część osób od razu poszła w pogo. Muszę przyznać, że było to piorunujące otwarcie, a chwilę później gdy wszyscy mieli jeszcze sporo sił usłyszeliśmy „Over It”. Nie wiem czy ta piosenka wywołałaby takie emocje gdyby nie była na początku, ale skoro wszyscy byli jeszcze pełni energii to bawiliśmy się jak małe dzieci. Tym bardziej, że o jakichś doznaniach melomańskich nie mogło być mowy, bo ten początek występu pod względem nagłośnienia zdecydowanie szwankował. Wszystko to realizatorom udało się naprawić do jakiegoś stopnie podczas dwóch klasyków z pierwszego albumu zespołu. „4 Words (To Choke Upon)” oraz „Suffocating Under Words of Sorrow (What Can I Do)”. Wtedy też w mojej ocenie publiczności i zespołowi udało się nawiązać kontakt, który w tak małych salach koncertowych jest zawsze czymś wyjątkowym. Kiedy stoisz pod sceną twarzą w twarz z Matt’em czy też Padge’em to jest to zupełnie coś innego niż koncert w wielkiej hali na wyższej scenie. Tutaj wszystko jest jakby na wyciągnięcie ręki, bardzie namacalne. Gdy ten zgromadzony tłum wyśpiewywał refren „The Last Fight” to dosłownie ciarki przechodziły po plecach. I właśnie te szybkie numery sprawdzały się tego dnia najlepiej. Choć oczywiście miło było odpocząć trochę przy „Venom”, co jednak w żadnym stopniu nie zwalniało nas z chóralnego odśpiewania głównych słów utworu. Następnie usłyszeliśmy „Worthless” i „Piece of Me”. I o ile ta pierwsza jeszcze jakoś się broni, to wydaje mi się, że „Piece of Me” to był chyba najsłabszy moment występu. Potem nastąpiła króciutka przerwa, wszyscy zaczęli krzyczeć co chcieli by usłyszeć. Ja samotnie jeden krzyknąłem „Alone” i ku mojej nieskrywanej radości zaraz po powrocie Matta na scenę usłyszeliśmy charakterystyczne dźwięki palp mutingu rozpoczynające „Alone”. Wow! Co to było za wykonanie! Wszyscy bawili się wyśmienicie i okazało się po raz kolejny, że „Fever” to album, który kryje w sobie chyba największy potencjał. Te kompozycje cały czas mają kopa i doskonale sprawdzają się w koncertowych wersjach. Tłum pod sceną coraz bardziej się rozstępował tworząc koła, do których wskakiwaliśmy, albo goniliśmy w kółko. To było po prostu szalone! I żeby nie gasić doskonałej zabawy, zespół postanowił dolać oliwy do ognia za sprawą „Scream Aim Fire”. No i na tej piosence to było już naprawdę ostro. Pierwsze rzędy pod sceną śpiewały cały czas słowo po słowie, a za nimi ludzie w dzikiej zabawie zupełnie się nie oszczędzali. Próbowałem, to wszystko jakoś zbalansować, czyli trochę pośpiewać i trochę poskakać. To nie zawsze się udawało, ale tak czy siak zabawa była przednia. Dużo łatwiej było już wspólnie wyśpiewać hymnowe „You Want a Battle? (Here's a War)”. Zawsze uważałem, że to będzie doskonała koncertowa piosenka, kiedyś chyba nawet o tym wspominałem i okazało się, że dokładnie tak jest. W tym nagraniu w idealnych proporcjach balansuje się przebojowość, dzikość muzyki zespołu oraz właśnie ten wkład publiczności, która sama może wyśpiewać przewodni temat. Zabawa trwała w najlepsze zespól grał coraz większe przeboje doskonale przyjęte „No Way Out” i chyba jeszcze lepiej „Your Betrayal”. Było bardzo gorąco, pot lał się dosłownie ze wszystkich, ale czy komuś tak naprawdę to przeszkadzało kiedy mogłeś sobie wyśpiewać „pay the price for your betrayal” z setkami innych gardeł. Tak to był cudowny wieczór i można było odczuć, że powoli koncert zmierza ku końcowi. Matt powiedział ze sceny, że zaraz zagrają starą piosenkę, ale naprawdę dobrą „Tears Don't Fall”. Od tego utworu wszystko się tak naprawdę zaczęło, to ten teledysk i ta deszczowa pogoda na planie już na zawszę będą mi się kojarzyć z Bullet For My Valentine. To ta piosenka przyciągała do zespołu całą rzeszę fanów, którzy zostali z nimi do dziś. I pomimo tego, że nie wszystko w ostatnim czasie w muzyce zespołu mi się podobało, to jednak zawsze wyczekuję kolejnych nagrań Walijczyków. Krakowskie wykonanie „Tears Don't Fall” było oczywiście świetne, bo jaki inne mogło by być? A na sam koniec zespół postawił kropkę na i za pomocną „Waking the Demon”! I to był ogień, i to było wprost epickie zakończenie z przytupem. Ta piosenka zawsze miała moc, a na żywo jest chyba bardziej dzika.
Na koniec gdy muzycy żegnali się z nami z taśmy poleciał jeszcze „Radioactive”, czyli zaskakujący cover Imagine Dragons z rozszerzonej edycji ostatniego albumu Bullet For My Valentine „Gravity”
Zobaczyliśmy niesamowity kameralny występ naprawdę wielkiej gwiazdy metalowej muzyki. Nie wiem czy chłopakom zdarzają się jeszcze takie małe koncerty w takich dusznych warunkach, ale po swojej koszulce przypuszczam, że chyba nie. Zatem koncert świetny, a do właścicieli klubu Kwadrat apel o lepszą klimatyzację.