Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
A decade in life and music 2010-2019.
AKT! Offline
jegomość
*****

Liczba postów: 24 656
Dołączył: May 2008
Post: #54
RE: A decade in life and music 2010-2019.
bez werbli ku rozwiązaniu...

[Obrazek: 6.jpg]
5. d'angelo and the vanguard black messiah 2014
w 2014 roku po 14-letniej przerwie d’angelo pokazał, że nadal ma pomysł na swoją muzykę i jednoznacznie udowodnił niedowiarkom, że warto było na niego czekać; black messiah niewątpliwie opiera się w dużej mierze na stylu, który artysta wypracował z kolektywem soulquarians dwie dekady temu -- nie ma jednak mowy o próbie odtworzenia koncepcji voodoo, które, choć podobne brzmieniowo, było albumem zdecydowanie odmiennym charakterologicznie -- raczej funkrockowa aniżeli hip-hopowa energia, aranże podszyte psychodelią i niepokojem oraz zauważalne raz po raz zamiłowanie do szeroko pojętego eksperymentatorstwa plasują album gdzieś pomiędzy new amerykah part one (4th world war) eryki badu a in the jungle groove jamesa browna; rzeczą niewątpliwie charakterystyczną dla black messiah jest z jednej strony zbudowanie przestrzennego brzmienia skrzącego się wielością żywych instrumentów, nakładających się na siebie wokali i psychodelicznych efektów, a z drugiej -- zachowania surowego, momentami wręcz pierwotnego, a przez to naturalnego i paradoksalnie na swój sposób harmonijnego, charakteru materiału; to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata i długo wyczekiwany revival świadomego soulu ♪ „ain't that easy”, „1000 deaths”, „another life”


[Obrazek: 5.jpg]
4. travis scott rodeo 2015
debiut travisa scotta to kosmos -- niedościgniony wzór, jak tworzyć płyty kompletne i świeże; kamień milowy trapowego uniwersum, na który nie zasłużyliśmy; za kilka lat okaże się pewnie na bazie tej konkretnej opinii, że jestem trapowym trueschoolem, niech się dzieje! dzieje się bowiem i tutaj, na tym pojebanym, progresywnym, psychodelicznym i psychotycznym, imprezowo-badtripowym, surrealistycznym rodeo; nawet jeśli to podróż po wertepach, to warto ją odbyć, bo w każdym zakątku tego krążka jest szafa, w której znajdziemy jakiegoś trupa -- sen zamienia się w koszmar, ale impreza nadal trwa, scott ma więcej asów w rękawie niż kart w talii; nawet jeśli jego bad trip nie jest tak ekstatycznie niezrównoważony jak atrocity exhibition danny'ego browna, potrafi rozłożyć na łopatki, choćby 8-minitowym prog-trapowym opisem "3500" wykorzystującym w ramach bitu mocarny świdrujący burdon, albo upiornym autotune'owym midtempo r&b "90210", które sprawia, że wszystkie śpiewane refreny kanyego westa zaczynają brzmieć jak żarty ♪ „3500”, „90210”, „nightcrawler”


[Obrazek: 3.jpg]
3. frank ocean blonde 2016
gdy recenzowałem blonde po premierze w 2016 roku, nie mogłem spodziewać się, że szkicowa, intymna forma krążka stanie się dla mnie czymś w rodzaju kojca wymoszczonego empatią i troską, że nałożę ją jak ciepłe kapcie i przez kolejnych kilka lat zatopię się w niej na dobre; nie mogłem też przewidzieć, że moje doświadczenie, czy raczej doświadczenie blonde stanie się na swój sposób doświadczeniem pokoleniowym, indywidualnym, ale jednak zbiorowym; to jak ta płyta przemknęła przez mainstream, jak otarła się o wielki pop, a jednocześnie pozostała w andergrandzie pod każdym możliwym względem jest fenomenem samo w sobie; na blonde frank ocean napisał się zupełnie od nowa, serwując słuchaczom nieprzewidywalną godzinną podróż z nurtem własnego strumienia świadomości -- nawet bardziej intymną i kameralną niż channel orange -- trochę na wzór płyt elliotta smitha, choć rzecz jasna przy wykorzystaniu zupełnie innych środków; tym samym ocean po raz kolejny wprowadził r&b na inny poziom -- z wielu pozornie chaotycznych półpiosenek i interludiów zbuduował wstrząsający psychotyczny trip; ocean mógłby co prawda pisać piękne klasyczne, bezpośrednie r&b, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie potrafi; w tym nagięciu schematu, groteskowym wykrzywieniu subtelnie przecież zaaranżowanych melodii, upstrzeniu ich rozlicznymi ozdobnikami, odtworzeniu kreatywnego i życiowego sztormu tkwi największa siła blonde -- paradoksalna, to prawda, ale ujmująca skrytą w głębi niewinnością, może nawet bezradnością wobec nawet nie tyle przytłaczającego świata zewnętrznego, co siebie samego ♪ „ivy”, „self control”, „nights”


[Obrazek: 2.jpg]
2. noname telefone 2016
to jest w gruncie rzeczy zupełnie zwykła, ale wciąż niesamowita dla mnie historia i muszę opowiedzieć ją raz jeszcze; pamiętam, że gdy przed czterema laty podczas rutynowego przesłuchiwania polecanych premier płytowych rutynowo sięgnąłem po telefone (było na liście hajpowanych krążków roku) i od samego początku poczułem od tej płyty magnetyczny vibe, który, możecie mi nie wierzyć, w tej czy innej formie towarzyszy mi do dziś na co dzień; a stało się to w momencie, kiedy pod wrażeniem pewnej świadomości swoich gustów i tego, co aktualnie dzieje się w muzyce, oddzielałem hip hop od soulu coraz grubszą kreską; była to zresztą pewna kalkulacja -- wydawało mi się bowiem wówczas, że już nic w muzyce nie jest w stanie mnie nawet nie tyle zaskoczyć, co zająć i zafascynować tak, jak za szczenięcych lat; ale wtedy właśnie, jeszcze zupełnie nieświadomy co czynię, włączyłem telefone i z czasem całe to moje błędne postrzeganie własnej dojrzałości w kategoriach romantycznego wyczerpania rozeszło się po kościach; telefone nienachalną mieszanką miejskiej poezji i soulowej wrażliwości, którą podszyty jest cały album, uratowało mnie przed znieczulicą; noname pod skrzydłami phoelixa i cam o’biego wraz z sabą i smino w rolach sekundantów zupełnie mimochodem, naturalnie, bez presji i pretensji tchnęła nową jakość w kobiecy rap i rap w ogóle, a przy okazji w moje życie, które wcale nie stało kobiecym rapem czy rapem w ogóle; pamiętam, jak na początku 2017 roku przyszedłem do radia wrocław, by zaprezentować co najlepsze zdarzyło się w soulu minionych 12 miesięcy i opowiedziałem maćkowi przestalskiemu tę moją historię nowoodkrytej naprędce last minute miłości do noname, ale miłości, jak zapewniałem, prawdziwej, na wieki wieków amen, a zapewniałem niemal w amoku tak, że miał prawo zupełnie w to nie uwierzyć, uznać, że to przejściowa sprawa, zajawka niemal do zignorowania, bo skąd taka noname, tak znikąd miałaby takiego franka oceana wziąć za bary i zepchnąć z należnej mu przecież słusznie pozycji lidera -- cóż, cztery lata później rzecz wygląa zupełnie tak samo; telefone to płyta, gdzie wszystko jest na swoim miejscu -- więcej, zdaje się, że każdy z elementów trafił na swoje miejsce ot tak, bez wysiłku, spięć, falstartów, nieudanych prób, konfliktów czy przepychanek; dzięki temu, ot tak, mimochodem, telefone stało się moją bezpieczną przystanią, ku której zwracam się, ilekroć nie potrafię znaleźć sobie miejsca -- trochę podobnie jak z blonde, ale jednak inaczej ♪ „yesterday”, „diddy bop”, „forever”


[Obrazek: 1.jpg]
1. joanna newsom have one on me 2010
ależ oczywiście -- tutaj też mam historię, taką kompletnie bez puenty, jaka nie spodobałaby się szymborskiej, gdyby akurat tak się złożyło, że miałbym ją okazję poetce opowiedzieć; bez puenty jednak połowicznie, bo historia ta niejako nadal trwa i być może, że puenta sama przypałęta się po drodze -- jest to bowiem ni mniej, ni więcej -- historia mojego życia; have one on me ukazało się dokładnie w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin -- wówczas nie była to wielka sprawa, bo i joanna newsom nie była dla mnie nikim ważnym; owszem, jej ys zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, ale raczej powierzchownie, bo i na tyle tylko mu pozwoliłem -- to zresztą nie uległo do dziś zasadniczej zmianie; pozwoliłem jej natomiast pod wpływem pewnej emocji spędzić ze mną te urodziny, choć jest zupełnie możliwe, że był to czas je poprzedzający -- w czasach przedstreamingowych premiery płyt przychodziły bowiem nie wtedy, gdy je zaplanowano, a wtedy, gdy słuchacz potrafił na własną rękę do nich dotrzeć -- w każdym razie pierwsze moje doświadczenie z have one on me miało miejsce w leciwym już i przeraźliwie głośnym pociągu osobowym relacji wrocław-kalisz, który, ze względu na przedłużający się remont torowiska i pokrętną trasę planowaną chyba przez samego diabła w siódmym kręgu piekła, pokonywał odcinek nieco ponad stu kilometrów w czasie dobijającym śmiało do czterech godzin; nie udało mi sie jednak przesłuchać na tym odcinku have one on me dwukrotnie; poddałem się gdzieś w połowie drugiego krążka -- a tego, czego próbowałem słuchać i tak nie udało mi się usłyszeć; były to czasy, gdy w lutym na polach obficie zwykł leżeć śnieg i to jest właśnie krajobraz, wbrew wymownej okładkowej sugestii, który have one on me przede mną rozpościera, ilekroć dam się mu zwieść; a daję się regularnie od dekady i za każdym razem wynoszę z tego spotkania coś wartościowego; to jakiś znak, że nie jest ze mną jeszcze zupełnie tak najgorzej, skoro dwie bezpieczne przystani zaległy za krążkiem, który stwarza jednak pewne wyzwania, a przynajmniej perspektywy intelektualne; to moja opowieść bez puenty, bo nawet gdyby próbować połączyć taki traf, że premiera w istocie miała miejsce w moje urodziny i oto namaściłem tę potrójną płytę na mój ulubiony album (minionej dekady, ale zakulisowo zdradzę, że nie tylko), wyszedłby z tego banał, który można by przezwać intelektualnym wyzwaniem co najwyżej sarkastycznie; związałem się z tą płytą na dobre i złe -- inspirowała moje próby poetyckie, tragedie i sukcesy życiowe, urągające godności człowieka koncerty samochodowe bez publiczności, słowem -- samo życie; newsom odchudziła co prawda tutaj kompozycje z aranżacyjnego poloru vana dyke'a parksa (który patronował wszystkiemu temu, co we mnie pretensjonalne na długo, zanim związałem się z newsom), ale projekt w dalszym ciągu był bardzo ambitny; według niektórych aż za bardzo, zwłaszcza że tuż przed nagraniami piosenkarka w wyniku choroby krtani straciła głos na dwa miesiące; płytę, czy raczej płyty, bo są one aż trzy, udało się jednak szczęśliwie nagrać i zmiksować jeszcze przed końcem 2009 roku; oba procesy miały miejsce w tokio, co być może zainspirowało lub było inspirowane orientalnym, wyciszonym brzmieniem części aranży nie forma jedynie, ale także treść jest jednak kluczem do zrozumienia wizji artystycznej newsom, która z biegiem czasu skierowała się w stronę otwartej poetyckiej narracji, jednocześnie uciekając od refrenów, których pisanie tak dobrze wychodziło jej jeszcze kilka lat wcześniej; have one on me z racji monumentalnej formy upstrzonej rozmaitymi zawiłościami zostało stworzone z myślą o wielokrotnych i pogłębionych odsłuchach; jestem przekonany, że właśnie to spoiło nas razem na dobre ♪ „does not suffice”, „have one on me”, „baby birch”

— ——————
—— ——— ——————
————— ———————
————
— ————— — ——
———
22.01.2021 11:14 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Wiadomości w tym wątku
RE: A decade in life and music 2010-2019. - AKT! - 22.01.2021 11:14 AM

Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
serce Yet another decade in life and music: 1990-1999. AKT! 99 1 746 29.09.2023 05:09 PM
Ostatni post: AKT!
serce Another decade in life and music: 2000-2009. AKT! 51 2 161 15.02.2022 12:34 AM
Ostatni post: santosz

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości