RED HOT CHILI PEPPERS – 20.06.2023 R. WARSZAWA PGE NARODOWY
Ponad rok temu okazało się, że globalna trasa Red Hot nie zawita tym razem do polski, ale byłem dziwnie spokojny, że i tak w kolejnym roku nas odwiedzą. Tak też się stało i od razu jak tylko pojawiły się bilety to je zakupiłem. Wiedziałem, że będzie to na bank niesamowity koncert. Oczywiście się nie pomyliłem choć nie obyło się bez paru zgrzytów.
THE MARS VOLTA
Na ten koncert ze zrozumiałych względów czekałem chyba najbardziej. Nie miałem dotąd okazji zobaczyć chłopaków na żywo w tym projekcie, a wspomnienie niesamowitego koncertu At The Drive-in cały czas wyznaczało poprzeczkę, której raczej koncert w roli suportu pobić nie mógł. Nie spodziewałem się jednak takiej klapy. Tylko cztery numery z czego dwa ucięte. „Drunkship of Lanterns” zwiastowało bardzo dobry koncert, bo zespół był tego dnia w formie. Niestety warunki meteorologiczne spowodowały, że piosnka została skrócona. Lało niemiłosiernie i chociaż mi to nie przeszkadzało, to chyba z tego powodu usłyszeliśmy jeszcze tylko „L'Via L'Viaquez”, super wykonanie nowego kawałka „Graveyard Love” oraz „Cygnus....Vismund Cygnus”. O „Inertiatic ESP” czy „Cicatriz ESP” mogliśmy już tego dnia zapomnieć. Strasznie rozczarowująca sytuacja. Niecałe pół godziny grania, jeśli tak to było ustalone, to jest to niepoważne podejście do wielkiego zespołu, z którym John Frusciante i Flea też są przecież mocno związani.
IGGY POP
W tym przypadku koncert był trochę dłuższy, deszcz przestał padać i mogliśmy posłuchać klasyków Iggiego czekając na gwiazdę wieczoru. Występ jak występ, powiedzieć, że Iggy był w gazie to jakby nic nie powiedzieć, bo on zawsze jest w gazie. Moją uwagę przykuło zaś co innego. Tylko dwa utwory z nowego albumu „Modern Day Ripoff” oraz „Frenzy”. Może wystarczy, może nie, wszystko można różnie tłumaczyć, ale wydaje mi się, że „Every Loser” to na tyle silny album, że w zasadzie większość repertuaru powinna koncentrować się wokół tego krążka. Było jednak inaczej, wiadomo też jakie były warunki występu i usłyszeliśmy swoisty the best of artysty. Było „I Wanna Be Your Dog”, „The Passenger”, „T.V. Eye”, „Lust for Life” i „Search and Destroy” na koniec. Ja cały czas żyję w kulcie do „Post Pop Depression” i z tej perspektywy oceniając Iggy może dużo więcej niż nam się wydaje. Jednak publiczność ma swoje prawa i tylko zastanawiam się czy przystoi tak wielkiemu artyście zgadzać się na tak krótki i poprzez to zubożony set? Trochę to dziwne. Czasu nam przecież nie brakowało, a piwo się lało.
RED HOT CHILI PEPPERS
Są zespoły, które zawsze będą miały szczególne miejsce w moim sercu i jednym z niech bez dwóch zdań jest Red Hot Chili Peppers. Szanuje wszystkie albumy, które nagrali niezależenie od tego czy grali z Slovakiem, Navarro czy Klinghoffer’em. Jednak to Frusciante był i zawsze będzie tym, który wywołuje gęsią skórkę swoją grą na gitarze. Z nim nagrali też największe hity oraz przeszli przez tak wiele zawirowań. Klinghoffer zrobił super robotę i przez te ostatnie dziesięć lat dał zespołowi nowe możliwości, skoro jednak John postanowił powrócić, to umówmy się każdy tego chciał i nie można było tego powstrzymać. Dlatego ten koncert podszyty był właśnie taką tezą, że grali u nas ostatnio dosyć często, ale teraz będzie koncert z Frusciante i to jest coś. Tak to jest coś potwierdzam i potwierdzałem już wcześniej, bo jestem jednym z tych szczęśliwców którzy widzieli pierwszy koncert Red Hot’ów w Chorzowie w składzie z Frusciante.
Już sam początek dał wszystkim do zrozumienia, jak wspaniałe będzie to widowisko. Szalony jam na wejściu, który rozgrzał wszystkich przed prawdziwą bombą otwarcia „Around the World”. Tak powinno się zaczynać koncerty! Flea, John i Chad od razu pokazali, że są w doskonałej formie, a hit z przed lat totalnie mnie pozamiatał. To jedna z moich ulubionych piosenek zespołu, a to wykonanie sprawiło, że od razu poczułem klimat i zorientowałem się, że John raczej nie będzie dużo zmieniał. Następnie dla uspokojenia nastroju kolejny wielki hit „The Zephyr Song”. W tym momencie byłem już blisko sceny i mogłem sobie spokojnie ocenić, że tym razem nagłośnienie na narodowym jest całkiem dobre. Może gdzieś z tyłu czy na trybunach ludzie mogą narzekać, ale pod sceną było OK. Kolejną tego wieczoru piosnką była następna z moich ulubionych „Snow”. Kiedy wychodziła na singlu te osiemnaście lat temu mogłem mieć mieszane ucięcia, ale z biegiem lat uznaję ją za jedną z bardzie ikonicznych kompozycji Frustiante, głownie za sprawa cudownej gitary, która może nie jest tak trudna jak to się wszystkim wydaje, ale przede wszystkim liczy się pomysł i tutaj jest on doskonały, tak samo jak doskonałe było wykonanie utworu na żywo. Przyszła w końcu pora na coś nowego i usłyszeliśmy bodajże najbardziej Red Hot’we i energiczne nagranie z „Unlimited Love” czyli „Here Ever After”. Od początku mówiłem, że to powinien być singiel i ogólnie dziwie się muzyką, że tyle czasu przykładają do tworzenia, a później nie mają czasu na nakręcenie teledysku i odpowiednią promocję nagrania. A tutaj na żywo okazało się, że piosenka jest jak najbardziej popularna i jest dosłownie koncertowym killerem.
Następnie John został sam na scenie i wykonał cover „Dreamboy/Dreamgirl” z repertuaru Cynthia and Johnny O. Spoko sprawa z tym jednak małym minusem, że nie znałem wcześniej tego nagrania, a jeszcze gorszy był fakt, że poj…ny kamerzysta stanął sobie przed Johnem i zasłaniał ludziom zgromadzonym pod sceną cały widok. To jakieś kompletne nieporozumienie, aby tak kręcić.
Gdy wszyscy muzycy pojawili się na scenie Flea z Johnem zaczęli z początku niewinnie delikatnie, a potem już całkiem na poważnie grać „Otherside”. Anthony zaczął śpiewać z dziwną manierą, ale ludziom zgromadzanym wokół mnie to nie przeszkadzało, bo zaśpiewali resztę sami. Moim zdaniem Anthony tego nie lubi, ale w Polsce już tak jest, lubimy sobie pośpiewać i Kiedis musi to zaakceptować. Sporą niespodzianą była natomiast dla mnie piosenka „She’s Only 18” z „Stadium Arcadium”. Bardzo dobra, bo oddaje takie potężne brzmienie zespołu w refrenowej części i zabawę słowną Kiedisa na tle Flea, czyli kwintesencję Rod Hot’ów. Kto nie był zadowolony to mógł szybko o tym zapomnieć, bo kolejna piosenka tego wieczoru czyli „Eddie” to bezsprzecznie jedno z najlepszych nowych nagrań, które na żywo zabrzmiało nawet lepiej niż na płycie. Za takie momenty kochamy koncerty i muzykę na żywo.
Nie rozumiem za to dlaczego za każdym razem musimy usłyszeć „Soul to Squeeze”? Mam ważenie, że grają to za każdym razem gdy grają u nas. Jakby na to nie patrzeć piosenka dobra, ale żeby aż tak? Wolałbym na przykład „Scar Tissue”. Usłyszeliśmy za to „Me & My Friends” czyli czadową wersję zespołu z początków jego kariery. To było jak najbardziej OK. Bo to jest power, wtedy na scenie dzieje się ta magia, o którą chodzi wszystkim fanom zespołu. I dokładnie podobnie, ale w trochę innym wydaniu było przy „Don't Forget Me” z „By the Way”, bo tutaj nie Flea, a właściwie bardziej John mógł znowu popisać się swoim kunsztem.
Następnie Frusciante odniósł się do Iggy Pop’a za pomocą coveru „Neighborhood Threat”, który znowu wykonał sam. Bardzo fajne wykonanie i pełna radość, że w jakimś sensie przewidywalnym miejscu ciągle może cię coś zaskoczyć. Niemniej jednak koncert zaczął się tak jakby trochę rozjeżdżać z powodu braku oczywistych hitów i chwilę późnej „Tell Me Baby” znowu przywróciło wszystkich do pełnej zabawy i chóralnych śpiewów, zwłaszcza w refrenie. Potem Flea poczarował trochę na basie po czym zespół zagrał kolejny nowy numer „Whatchu Thinkin'”. To nagranie idealnie wpasowało się w taki mocno gitarowy i nastawiony na Frusciante set.
Prawdziwe emocje było jednak przed nami, bo na finał muzycy przygotowali super zestaw w postaci „Californication”, „Black Summer” oraz „By the Way”. To pierwsze nagranie tak jak zespół ma w zwyczaju poprzedził wspólny jam Flea i Johna. Potem już razem odśpiewaliśmy „Californication” piosenkę, która w Polsce głównie za sprawą Trójki była olbrzymim przebojem i ugruntowała pozycję zespołu w naszym kraju. Za to na „Black Summer” czekałem tego dnia najbardziej i nie zawiodłem się. Od pierwszego dnia kiedy usłyszałem to nagranie podtrzymuje, że chociażby dla tej jednej piosenki warto było jeszcze raz wejść do tej samej wody. Super wykonanie! Całość przed przerwą na bis zamknęło energiczne i doskonale się do tego nadające „By the Way”. Był ogień i była energia pod sceną.
Na bis usłyszeliśmy jeszcze cudowne wykonanie „I Could Have Lied”! Genialny klimat i cała masa wspomnień z życia, bo ten album nie tylko przecież mi towarzyszył i towarzyszy od lat. Na koniec zaś coś czego chyba nie mogło zabraknąć, czyli „Give It Away”. Super zabawa, a reszta jest historią.
Niezmiernie się cieszą, że udało mi się jeszcze raz, teraz z jeszcze bliższej odległości podziwiać takiego geniusza jakim jest John Frusciante. Kiedy odszedł z Red Hot to trochę tak jakby stanęła ziemia, ale nie porzuciłem wiary i czułem, że jeszcze wróci. No i wrócił i jest, było i będzie wspaniale.