COKE LIVE MUSIC FESTIVAL 2013
W tym roku pojechałem po bandzie i nie odpuściłem sobie niczego można by powiedzieć. Oczywiście nie zawitałem na żaden Warszawski festiwal, ale w zasadzie i tak nie miałem czasu, więc ograniczyłem się do tych trzech najważniejszych imprez Opener, Off i Coke właśnie. Niestety nie mogłem pojawić się na imprezie w Sobotę, dlatego już pierwszego dnia imprezy kończyłem swoje festiwalowe muzyczne lato! Trochę żałuje, bo znowu nie widziałem The Cribs, ale jest i druga strona medalu, Katy B miałem okazję zobaczyć na Selektorze, a za Florence jakoś specjalnie nie przepadam.
Do Krakowa wybrałem się zaraz po pracy i po bardzo szybkiej podróży w strefie z piwem udało mi się wysłuchać jeszcze z pół koncertu Meli Koteluk. Naprawdę fajny i przyjemny występ, ale jeszcze będę miał Ją okazje w tym miesiącu zobaczyć, a więc mniejsa strata. Brodka ma za to pecha, bo tak samo jak na Openerze dwa lata temu tak i teraz największy deszcz spadł akurat wtedy, kiedy Ona występowała na scenie. Pierwszy koncert, na który tak naprawdę czekałem to Panowie z Biffy Clyro.
BIFFY CLYRO
Na tym koncercie mój umysł nie funkcjonował zbyt dobrze, to za przyczyną błękitnego trunku, który tego dnia lał się obficie. W zasadzie w pewnym momencie przenieśliśmy się z pod parasoli na koncert, a na Coke’u to bardzo bliska odległość, a potem Biffy Clyro dali takiego czasu, że już nawet na chwilę nie stałem w miejscu. Koncert nie był zbyt długi tak około godziny z hakiem, ale w sumie nie byli tego dnia główną gwiazdą, a więc można założyć, że był to taki normalny festiwalowy występ. Nie odniosłem też wrażenia, aby muzycy skupiali się przesadnie na promocji ostatniego albumu. To był raczej taki swoisty the best of… „The Captain”, „Biblical”, „Bubbles”, „Living Is a Problem Because Everything Dies”, „That Golden Rule”. Niesamowita ilość przebojów sprawiła, że w pewnym momencie naprawdę już nie miało znaczenia, jaka piosenka aktualnie jest na tapecie. Koncert zlał się w jedna wielką muzyczną ucztę. Najlepiej wszyło „Living Is a Problem…” do tej pory zresztą ten utwór gra w mojej głowie, gdy pomyślę o tym występie. „Black Chandelier” zadedykowali dla Franz Ferdinand, a i zam Franz później pięknie się zrewanżował tym samym. Na sam koniec zagrali „Mountains” i to był rewelacyjny i niezapomniany finał odśpiewany z całą publiką. Wtedy też dopchałem się w końcu pod samą scenę i zostałem tam już do samego końca i potem do występu Franz’a.
FRANZ FERDINAND
Na koncert Franz Ferdinand czekałem bardzo długo, zarówno w życiu jak i tego dnia pod główną sceną festiwalu. Po Biffy postanowiłem nigdzie się nie ruszać i pozostać tam gdzie skończył się poprzedni koncert. Trochę mnie to sił kosztowało, bo w pewnym momencie tak jak zwykle przed dużym występem tłum napierał na przednie barierki bardzo mocno. Sądzę jednak, że warto było poświęcić tą godzinkę, tym bardziej, że to miał być mój pierwszy koncert Franz’a w życiu. Nie wiem jak to się stało, ale wcześniej ciągle mijałem się z najważniejszym w ostatnich latach szkockim zespołem.
Koncert rozpoczął się od „No You Girls” i muszę przyznać, że był to doskonały wybór, to o czym mówili muzycy przed premierą „Tonight: Franz Ferdinand” doskonale sprawdza się na koncertach. To znaczy, że chcą aby ten album porywał do tańca, żeby nóżka od razu sama chodziła. Nie do końca czujesz w to domu, na koncercie łapiesz od razu. Potem przyszła kolej na dobrze przyjętego przez publiczność nowego singla „Right Action”, a zaraz po nim coś na co czekałem przez tyle lat „The Dark of the Matinee”. Moja ulubiona piosenka Franz’a z tak bliskiej odległości sprawiła mi tego dnia największą radość. Tym bardziej, że zaraz po niej usłyszeliśmy „Tell Her Tonight”! Od razu poczułem się jakbym miał parę lat mniej, tym bardziej, że Kraków w nieodłączny sposób kojarzy mi się z moją studencką młodością. Wtedy to też dwie pierwsze płyty Franz Ferdinand ogrywane były niemiłosiernie. „Evil Eye” to kolejnym nowy utwór, który zespół zaprezentował tego dnia. No a po nim najlepsza piosenka z drugiej płyty, czyli pierwszy singiel z tamtego albumu „Do You Want To”. Zabawa pod sceną była nieziemska, może nie było takiego ścisku jak na Arctic Monkeys czy QOTSA, ale za to ludzie bawili się świetnie, wiadomo trochę przepychanki nikomu nie zaszkodzi. Tak jak już mówiłem wcześniej Franz Ferdinand zrewanżowali się swoim starszym kolegą z Biffy Clyro. Alex Kapranos powiedział parę ciepłych słów o swoich rodakach i zadedykował im swoją nową tak dobrze już znaną kompozycję „Love Illumination”. Ten utwór ma naprawdę niesamowitą moc, wszyscy pod sceną znali go już znakomicie, co niezmiernie mnie ucieszyło i śmiem twierdzić, że w tym roku takie sytuacje coraz częściej mnie pozytywnie zaskakują. Wspaniale zabrzmiało też „Walk Away” zaśpiewne niemal w całości wspólnie z publicznością. Jako czwartą nową kompozycją tego dnia panowie zaprezentowali „Stand on the Horizon”, bardzo fajna piosenka nie za szybka, nie za wolna idealnie powinna się nadać na nowego singla. Z jakiegoś powodu najlepiej zapamiętałem zaś koncertowe wykonanie „Can't Stop Feeling”, może za sprawą Donny Summer's i "I Feel Love" wplecionego w to wykonanie, a może dlatego, że ten niedoceniony trochę singiel naprawdę jest świetny. Następną nową kompozycją była piosenka „Bullet”, czyli w sumie dość dużo grali z nowego albumu. Nie sposób nie ucieszyć się zaś przy utworze „Michael”, przecież to tak jakby specjalnie dla mnie. Zresztą cała końcówka koncertu była wybuchowa „Michael”, „This Fire” i zwłaszcza „Take Me Out” pewnie nie jestem sentymentalny, ale naprawdę przy takim układzie wspomnienia powróciły same. Regularny koncert zakończyła piosenka „Outsiders” i to był naprawdę doby wybór, ale przecież nie mogło obyć się bez bisów. Największe przeboje już w sumie zagrali pomyślałem, ale to w końcu Franz Ferdinand mają tego tyle! Na przykład „Jacqueline” czy „Darts of Pleasure”. W przypadku tego pierwszego utworu trafiłem idealnie, a koncert Franz’a naprawdę jest lepszy od wakacji. Szkoda trochę „Darts”, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Następnie zagrali kolejny utwór otwierający płytę, czyli „The Fallen”. Na bis wykonali też jeszcze jedną nową piosenkę „Treason! Animals”, a całość tego dnia zakończył rewelacyjny „Ulysses”. I tak o to tak jak zaczęliśmy w tanecznych rytmach, tak i zakończyliśmy tanecznie. Rewelacyjny koncert, taki na jaki czekałem i jestem w stu procentach usatysfakcjonowany. I taka rada dla wszystkich na przyszłość jedną setę mniej, bo na Biffy naprawdę było ciężko.