BILLY TALENT - 07.22.2013r Klub STUDIO (Kraków)
Nie afiszowałem się tym zbytnio, ale to prawda wybrałem się na koncert Billy Talent. Można też powiedzieć, że w końcu udało mi się ich zobaczyć. Tak, tak, miałem też bilet na koncert zespołu 05.02.2013r. , ale wtedy występ ku mojej rozpaczy został odwołany. Teraz jednak znowu miałem czas i co najważniejsze chęci, dlatego do krakowskiego klubu „Studio” dotarłem punktualnie. Nie będę ukrywał, że wyrosłem z tego miejsca i 9 lat studiów na AGH sprawia, że znam to miejsce jak własną kieszeń, ba Ja nawet wiem skąd wzięli stoły do barowej części tego lokalu (z jeszcze bardziej niezapominanego miejsca „ Świniarnia”! To było czasy! ). Zaczynam sentymentalnie, bo dla mnie to miejsce ma właśnie taki wymiar i jest on też nierozłącznie związany z Billy Talent. Kiedy pierwszy raz usłyszałem piosenkę „Red Flag” jeszcze w grze NHL, to od razu zapoznałem się z debiutem Billy Talent. Zaś do czasu wydania płyty „II”, na którym to albumie znalazło się w końcu „Red Flag” Billy Talent zdążył już stać się jednym z moich ulubionych zespołów. Dobra, cały czas nie wyjaśniałem najważniejszego, a mianowicie, kiedy pierwszy raz usłyszałem Billy Talent właśnie w grze firmy EA Sports mieszkałem w akademiku, z którego okien miałem widok na klub „Studio”. Tak, jednym z moich marzeń był koncert zespołu w tym obiekcie, na miasteczku studenckim, którego klimatu nie sposób opisać, bo trzeba to jednak przeżyć. Dlatego dziś traktują ten występ jako spełnienie marzeń i z oczywistych opisanych wcześniej względów nie mogło mnie na nim zabraknąć.
Dziś nie mieszkam już w Krakowie, ale sto kilometrów nie może być przeszkodą, kiedy w grę wchodzi muzyka. Spokojnie po pracy zdążyłem zjeść obiad i w dwie godziny zakopianką dojechać na miejsce. Zupełnie się nie spóźniłem i nawet udało mi wypić piwko przed The Wonder Years, kapelą z Philadelphii w Pensylwanii, o czym nie pozwalał zapomnieć wokalista zespołu. Zabawa była świetna, ale postanowiłem obejrzeć z daleka, aby całe swoje siły zachować na główne danie. I miałem rację, bo przed samym koncertem Billy Talent pod sceną zaczęło robić się niesamowicie tłoczno, a sala wypełniała się w coraz bardziej, tak samo jak i balkony, schody oraz trybuna widokowa, taki specyficzny element lokalu. Przed samym koncertem wybrzmiały dwie piosenki, które szczególnie pozytywnie mnie nastroiły „White People For Peace” Against Me! oraz „Testify” RATM i potem już tylko Billy Talent do końca.
Zespół na scenie pojawił się wraz z końcowymi dźwiękami RATM i zaczął z grubej rury od „Devil in a Midnight Mass”! Łatwo sobie wyobrazić, co musiało się dziać podczas takiego rozpoczęcia. Stałem bardzo blisko i od razu zrozumiałem, że tygodniowy trening na rowerku przed koncertem bardzo mi się dziś przyda. Ludzie dosłownie oszaleli i raz do tyłu, raz na bok, a czasem trzeba było też podnieś się z ziemi. Następnym numerem tego wieczoru był pierwszy singiel z najnowszej płyty zespołu „Dead Silence”, czyli dokładnie „Viking Death March”. Publiczność znakomicie znała tekst utworu i w tym momencie zrozumiałem, że takich ludzi jak Ja jest tu chyba dziś więcej. Czasem jest tak, że podczas koncertu mikrofon skierowany w stronę tłum nie za wiele zbiera, ale bynajmniej wczoraj tak nie było. W Kanadzie zespół świętuje dziesięciolecie swojego debiutu, dlatego spodziewałem się praktycznie całego repertuaru z pierwszego albumu, niemniej jednak nasze polskie koncerty zostały zróżnicowane albumowo. Nie mogło jednak zabraknąć największych hitów z debiutu, takich jak trzeci na set liście „The Ex”. Zespół na żywo wypada świetnie, najlepiej zaś w takich energicznych kawałkach, gdzie wszystko się zgadza, tłum szaleje, a piosenka jest pokręcona i szalona. Następnie zagrali jeden z moich ulubionych numerów „This Suffering”, po którym przyszła pora na chwilę odpoczynku. Po takim starcie dosłownie brakowało mi tchu. Byłem przepocony i rozgrzany do czerwoności, chyba więc dlatego zespół zaserwował nam dwa spokojniejsze numery „Stand Up and Run” oraz „Show Me the Way”, tak się składa, że są to też dwa ostatnie single Kanadyjczyków (no dobra trochę też Polaków o czym sami chętnie przypominają). Na scenie wylądowała też w końcu polska flaga Billy Talent. Chwili oddechu tego potrzebowali wtedy chyba wszyscy pod sceną. Potem już dokładnie nie pamiętam zespół zagrał „Saint Veronika” i „Rusted from the Rain”, a więc utwory z trzeciej płyty. Mam jakiś dystans do tego albumu, ale nie da się ukryć, że są to wyróżniające się pozycje na tamtym krążku i publiczność naprawdę świetnie je przyjęła. I w końcu przyszła pora na jeden z dwóch najbardziej odjazdowych momentów koncertu, czyli piosenkę „Surrender” odśpiewaną chóralnie przez publikę, ku ucieszę Bena i reszty chłopaków. Zresztą przez cały koncert Ben Kowalewicz nie przestawał nas wychwalać, a w pewnym momencie złożył nawet obietnicę, że dzisiejszy występ stanie się jednym z wielu następnych w Krakowie. W zasadzie zawarliśmy przez aklamację postanowienie, że na tych następnych koncertach też nas nie zabraknie. Następną nową choć nie ostatnią piosenką było „Runnin' Across the Tracks”, do którego zespół opublikował ostatnio nowy teledysk. Potem znowu nie jestem pewien w jakiej kolejności, ale na pewno zagrali „Diamond on a Landmine”, „This Is How It Goes” oraz „Love Was Still Around”. Zwłaszcza przy „This Is How It Goes” dałem z siebie wszystko, bo przecież ta piosenka to tyle wspomnień oraz zawsze gra pierwsza, gdy wkładasz debiut do odtwarzacza. Doczekaliśmy się też w końcu „Nothing to Lose”, gdzie Ben opowiedział historię z reżyserem „Sali Samobójców” oraz wspomniał jak ważna to dla niego piosenka. Tego dnia okazało się, że utwór ważny i wyjątkowy jest też dla każdego z nas i był to tęż zarazem ten drugi z najbardziej wyjątkowych momentów koncertu. Opowiedzieć tego co działo się podczas wyczekiwanego „Try Honesty” po prostu nie sposób. Ludzie czując, że zbliża się koniec koncertu dosłownie wariowali i na nie wiele zdały się apele Bena o to by trochę się cofnąć i wzajemnie szanować. Koncert zakończył utwór z „Devil on My Shoulder”, w którym to Ben zachęcił do jak najgłośniejszego powtarzania słów „over and over” i efekt takiego zabiegu, był dosłownie przeszywający, ale na pewno niezapomniany. Nie mogło zabraknąć bisu, a na deser dostaliśmy absolutne killery „Fallen Leaves”, „Surprise Surprise” oraz hymn zespołu utwór od, którego wszystko przynajmniej w moim przypadku się zaczęło, czyli „Red Flag”
Koncert wypadł znakomicie, nie zabrakło energii i wspaniałej publiczności, która w Krakowie jest według mnie najlepsza na świecie. Pewnie, że czegoś tam zawsze braknie na set liście, na przykład „River Below”, „Standing in the Rain” czy „Voices of Violence” z debiutu, ale wiadomo, że wszystkiego nie da się zagrać, bo to w końcu, jak często powtarzam, to nie koncert życzeń. Po koncercie byłem przemoczony od stóp aż po głowę, ale naprawdę nie tylko ja. Pewnie niektórym ten fakt przeszkadza, ale jak nie ma potu to nie ma zabawy, a klimatyzacja w „Studio” po prostu nie istnie. Potem szybko do samochodu i półtorej godziny później byłem już w domu. Rano znowu do pracy, ale po wczorajszych przeżyciach dzisiejszy dzień szybko mi zleciał.