HEINEKEN OPEN'ER FESTIVAL
Na tegoroczną edycję największego polskiego festiwalu wybrałem się z rodziną i znajomymi, tak jak to zresztą i wcześniej bywało. Z tą małą, a w gruncie rzeczy jednak istotną różnicą, że postanowiliśmy olać PKP i postawić na własne środki transportu. W takim układzie zdecydowaliśmy, że można byłoby udać się nad polskie morze trochę wcześniej, bo potem przy okazji festiwalu ciągle brakuje czasu na normalny odpoczynek. Dlatego pierwszym celem podróży stał się Hel. Z Białego Dunajca do pola namiotowego w Jastarni, gdzie zdecydowaliśmy się zostać podróż trwała dokładnie 12 godzin. Jest to naprawdę niezły wynik zważywszy na fakt, że zatrzymywaliśmy się na okrągło. To i tak szybciej niż 15 do 17 godzin, jakie trwa podróż polską koleją na trasie Zakopane – Gdynia. Na miejscu wylądowaliśmy w sobotę 29 czerwca, a namioty mieliśmy rozbite już tak około 16:00. Wtedy wydawało mi się, że do pierwszych koncertów w środę jeszcze szmat czasu. Jednak ten okres spokojnego lenistwa minął bardzo szybko. Może dla mnie nie było to najbardziej komfortowy moment, bo w tamtym czasie miałem chore gardło, a potem niesamowite bóle brzucha, niemniej jednak ten czas pomógł mi dojść do siebie i na pierwsze koncerty festiwalu mogłem się już udać jako całkowicie zdrowy ‘młody’ człowiek.
Pole namiotowe 02.07.2013
Na parking dotarliśmy trzema samochodami w zasadzie tuż po samym jego otwarciu. Był to przemyślany plan, bo zależało nam na tym, aby stanąć jak najbliżej wejścia na pole namiotowe festiwalu. Plan się powiódł, a to nawet za mało oby opisać, jakie szczęście nas spotkało, bo udało się nam stanąć trzema samochodami zaraz przy głównym wyjściu z parkingu, które to usytuowane jest naprzeciwko wejścia na pole namiotowe. Można śmiało powiedzieć, że zajęliśmy trzy najlepsze miejsca na parkingu. Następnie szybko wymieniliśmy bilety na opaski i udaliśmy się oglądnąć poczynania ludzi na polu namiotowym, aby poczekać na teki moment, w którym najlepiej byłoby się rozbić. To udało się nam z mniejszym bądź większym przypadkiem rewelacyjnie, bo choć plan na początku był inny to w końcu ustronne miejsce pod drzewami, które w upalny dzień dają trochę chłodu okazało się strzałem w dziesiątkę.
Przy wejściu na pole namiotowe odbyłem swoja coroczną kłótnie z ochrona, która jak na ironie nosiła kamizelki służba informacyjna i dokonywała rewizji osobistych oraz bagaży, co według mnie narusza moje konstytucyjne prawa, bo niezależnie od postanowień regulaminowych pola namiotowego takiego przeszukania nie może robić byle chłop z łapanki. Dlatego zarządzałem regulaminu, po którego przeczytaniu nie znalazłem takiego punktu, który zabraniałby mi przejść z otwartą Neaste. Jednak głupi cep z ochrony powiedział, że to w punkcie trzydziestym ósmym, a ja się wkurzyłem, bo strzela takie rzeczy z głowy, a regulamin ma tylko 12 punktów. Zażądałem przełożonego, po czym przyszedł bezczelny typ i pokazał mi ten sam regulamin na małej karteczce. Zakomunikował, że ma prawo mnie nie wpuścić jak tylko się mu tak spodoba, to postanowiłem zakończyć rozmowę, bo ten człowiek nie rozumiał, co do niego mówię. Potem mój kuzyn próbował dostać pełny regulamin tego przybytku w oficjalnym i największym punkcie informacyjnym, ale jak się okazało oni takiego nie posiadają, bo są punktem informacyjnym całego festiwalu, a nie pola namiotowego. Jednym słowem paranoja i chamstwo, ale to już takie totalne i bezczelne chamstwo, bo jak wiadomo na teren tego pola można wnosić alkohol i pić do upadłego, ale musi być on tylko jednego producenta i dlatego nie przejdziesz z otwartą Neaste.
Tą pierwszą noc, w którą zresztą zaczął padać deszcz spędziliśmy na takiej rozruchowej imprezie pod namiotami, którą mocno zakropiliśmy. Na pewno nie tą Neaste, co mi się nie udało przenieść, a którą dopiłem kłócąc się z ‘ochroną’ (służbą informacyjną), które miała tylko jeden problem, nic nie wiedziała i robiła coś innego niż mogłoby się wydawać miała robić. Potem jeszcze zahaczyłem o mały set DJ’ski na polu gilowym i około trzeciej w nocy udałem się na zasłużony odpoczynek po pełnym emocji dniu. Następnego dnia miał zacząć się już tak długo oczekiwany festiwal.
Dzień pierwszy 03.07.2013
Tego dnia dominował upał i właśnie to uczucie sprawiło, że zdecydowałem się wyjść z namiotu, potem wiadomo takie zwykłe openerowe czynności. Prysznic, śniadanie, później obiad, a w miedzy czasie piwo za piwem. Tak zleciał cały dzień, a siły zostawiłem oczywiści na wieczór. Na pierwszy ogień poszli Editors.
EDITORS
W czasach największej popularności, ale i chyba świetności zespołu nie było mi dane ich zobaczyć. Choć przyjeżdżali do nas wielokrotnie. Jednak zawsze coś stawało na drodze i dopiero w tym roku udało mi się zarobaczyć ich na żywo. Zespół został postawiony przed niewątpliwie trudnym zadaniem, bo wiadomo pierwszy wilki koncert na dużej scenie Openera to trudne wyzwanie. Publiczność jest jeszcze taka trochę zaspana niezaprawiona w bojach, a i samo występowanie o 20:00 uważam za najtrudniejsze. Wtedy jeszcze pełne słońce nie pozwala stworzyć odpowiedniego klimatu. Co jednak można zrobić? Trzeba wystąpić, a Editors swój występ postanowili rozpocząć od nowych piosenek, pierwsza z nich „Sugar” leciała już z głośników, gdy przechodziłem przez bramki, natomiast podczas „A Ton of Love” dotarłem już na miejsce. W sumie trafiłem idealnie, bo zaraz potem ze sceny poleciały tak dobrze znane dźwięki perkusji „Smokers Outside the Hospital Doors”. Utwór wypadł bardzo dobrze biorąc pod uwagę wcześniejsze okoliczności występu, zresztą to tak dobra piosenka, że nie można jej zepsuć. Gorzej było jednak przy „Munich”. Sztandarowy przebój z pierwszej płyty zabrzmiał jakoś tak słabo, mało witalnie. Takie samo odczucie miałem też później przy „Bullets”. Kto wie może to, dlatego, że nie ma już w zespole Chris’a Urbanowicza? Kto wie to może być jedna z wielu przyczyn, a może to tylko takie moje odczucie? Następnie zespół zagrał „Bones”, a ta piosenka jakoś nigdy mnie nie przekonała. Wszystko jednak wróciło do normy przy moim ulubionym, czyli tytułowym utworze z drugiej płyty zespołu „An End Has a Start”. Publiczność również podchwyciła klimat i był to chyba najbardziej energiczny moment tego koncertu. Potem przyszła pora na kolejne nowe piosenki „Bird of Prey”, „Formaldehyde”, „Two Hearted Spider”, w których zespół naprawdę zaprezentował się świetnie i coś mi się wydaje, że coraz częściej będę teraz słuchał tej nowej płyty „The Weight of Your Love”. Ten set z nowościami zakończyła wspomniana wcześnie piosenka „Bullet”. Po niej nastąpił zaś najbardziej magiczny moment tego występu, czyli utwór „The Racing Rats”, podczas którego Tom Smith podniósł ręka do góry i wskazał palcem zachodzące słońce. Każdy, kto pamięta teledysk do tego utworu może sobie wyobraź swoistą symbolikę tego gestu. Słońce zachodziło, a zespół zagrał jeszcze jedną nową piosenkę „The Phone Book”, a biorąc pod uwagę to, że na bis zagrali jeszcze „Nothing” i „Honesty” to tak naprawdę połowę koncertu stanowiły nowe nagrania. Regularny koncert kończyły dwa utwory z przedostatniego albumu. Tytułowy „In This Light and on This Evening” i „Eat Raw Meat = Blood Drool” natomiast na bis dostaliśmy jeszcze jeden, czyli „Papillon”. Zresztą ten ostatni, co naturalne zakończył koncert.
Podsumowując mogę powiedzieć, że był to fajny występ, który nie wynagrodził mi tego, że nie widziałem ich wcześniej, ale tak jak już wcześniej wspominałem. Gołym okiem widać było, że teraz zespół lepiej czuje się w repertuarze z ostatniej płyty. Niemniej jednak jestem niezmiernie zadowolony, że w końcu mogłem zobaczyć Editors.
BLUR
To naprawdę niesamowite, że tak wiele osób czekało na ten koncert. To prawda, wielki zespół, ale w czasach jego świetności większość młodej publiczności Openera, która dominowała pod sceną była po prostu bardzo mała, lub nawet wcale jej jeszcze nie było. Tak czy inaczej tłum zebrał się ogromny, a ja nauczony doświadczeniem, że łatwiej będzie się wepchać od strony piknikowej od razu skierowałem się na prawą stronę sceny.
Wcale się nie pomyliłem, bo już dosłownie pięć minut później stałem dosłownie na damy środku obok barierek, gdzieś 10 metrów od sceny. Gdy zaś z głośników poleciały pierwsze dźwięku otwierającego koncert utworu „Girls & Boys” zrobił się taki młyn, że z miejsca znalazłem się jeszcze parę metrów bliżej. Nie chciałem się jednak pchać dalej, bo takiego koncertu warto raczej posłuchać. Walka wręcz pod sceną została odłożona na potem. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że entuzjazm publiczności i radość dało się odczuć od razu. Tak samo zresztą jak i radość samych muzyków Blur z tego występu. Następnie zespół powrócił do samych początków swojej działalności i zaprezentował „Popscene” oraz „There's No Other Way” zwłaszcza ten drugi utwór zabrzmiał świetnie. Cały tłum zaczął bardzo spontanicznie skakać, śpiewać i po prostu cieszyć się muzyką. Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć po początkowych numerach, a ze sceny poleciały pierwsze dźwięki „Beetlebum”. To jedno z moich ulubionych nagrań zespołu obrazuje też pewien śmieszny fakt odnośnie dzisiejszej popularności zespołu, Blur. Parę lat temu kupiłem tego singla na allegro za jedyne dwa złote! Dziś byłoby to chyba niemożliwe. Świetnie wypadło też singlowe „Out of Time” z ostatniej jak do dej pory płyty zespołu. Ta piosenka była na przykład w radiowej Trójce pierwszym wielkim przebojem zespołu i to dało się znakomicie wyczuć na tym występie. Następnie nastąpił set złożony z czterech utworów z płyty „13”. Zaczęło się od „Trimm Trabb” i „Caramel”, ale to te kolejne dwa utwory rozgrzały publiczność do czerwoności. „Coffee & TV” wzbudziło ogromny entuzjazm, a ponadto to właśnie na ten utwór została zaplanowana specjalna akcja związana z pokazaniem kartek z wydrukowanym na nich kartonem mleka. Tłum szalał i szalał, a chwilę później wraz z pierwszymi dźwiękami „Tender” zaczął chóralnie śpiewać. To było naprawdę niesamowite przeżycie, bo te chóralne śpiewy w rytm chóru gospel zaczęły się nawet wcześniej niż faktyczny chórek stojący na scenie zaczął śpiewać. No i co ciekawe nie ustały nawet wtedy, gdy skończyła się piosenka, dlatego Blur musieli nam jeszcze troszkę akompaniować. Jeżeli ma się tyle hitów, co Blur to jest, z czego wybierać i chwilę później dostaliśmy kolejne „Country House” oraz „Parklife”. Oba utwory zostały niemal w całości wykrzyczane przez tłum, wtedy to też zdałem sobie sprawę z tego jak wielu obcokrajowców zawitało na ten koncert. To prawda, to nasz naród dominował pod sceną, ale wokół było też niesamowicie wielkie zgromadzenie Anglików. Koncert zakończył się dwoma flagowymi utworami z „Parklife”, czyli „End of a Century” oraz „This Is a Low”. Czułem, że to nie koniec, bo ten wieczór był po prostu za piękny by mógł trwać tak krótko. Na bis Damon Albarn zasiadł za pianinem i wykonał jedną z dwóch nowych zeszłorocznych piosenek „Under the Westway”. Natomiast potem znowu wróciło skakanie i śpiewanie, ale podczas „For Tomorrow” nie mogło być przecież inaczej. Nie mogło też zabraknąć „The Universal”, które na pół godziny przed północą w świetle jupiterów i lamp miało po prostu bajeczną oprawę! Na sam koniec dostaliśmy zaś to, na co wielu czekało chyba najbardziej, czyli po prostu „Song 2”. Wtedy nikt się już nie oszczędzał i pod sceną nastąpiła prawdziwa demolka, tak żeby było, co wspominać.
Koncert był po prostu świetny, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Najbardziej rozbroiła mnie młodzieńcza radość chłopaków z Blur. Oni po prostu cały czas cieszyli się tym występem. Wyszli na scenę jak gdyby nigdy nic, wyglądając dokładnie tak jak w swoich teledyskach z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych Alex James to nawet w krótkich spodenkach. Choć minęło tyle czasu dalej potrafią zarazić soją naturalności i radością w podejściu do muzyki.
ALT-J
Z Alt-J mam tak, że nie są to jacyś moi ulubieńcy, aczkolwiek podoba mi się parę utworów. Trzeba też uczciwie przyznać, że w ostatni czasie zespół trochę namieszał i po prostu wypadało ich zobaczyć. Oczywiście nie było to proste, bo po wyczerpującym koncercie Blur trudno jest się tak od razu przedostać pod scenę Tent. Człowiek jest wyczerpany i potrzebuje skorzystać z toalety, napić się jakiegoś piwa i tak dalej. Niemniej jednak pośpiesznym krokiem udałem się w stronę namiotu i przy okazji załatwiłem wszystkie inne potrzeby łącznie z telefonami i samsami do znajomych. Na koncert Alt-J dotarłem, więc ze sporym spóźnieniem, ale połowę występu udało mi się zobaczyć. W momencie gdy dotarłem rozbrzmiewał właśnie cover Kylie Minogue „Slow Dre”. Udało mi się zatem załapać jeszcze na parę piosenek min. na „Breezeblocks” i finałowe „Taro” co zupełnie mnie ucieszyło. Był też jeszcze bardzo specyficzny, ale fajny cover College „A Real Hero”. Tak jak mówiłem nie miałem jakiegoś wielkiego parcia na Alt-J, ale chciałem trochę zobaczyć i cieszą się, że mi się udało.
CRYSTAL CASTLES
Sprawą iście oczywistą jest, że na koncercie Crystal Castles nie mogło mnie zabraknąć. Od samego początku byłem wielkim fanem tego duetu i pierwszy ich występ na Openerze cztery lata temu był wielkim zwieńczeniem tej początkowej fascynacji, która przerodziła się w obsesję. Potem przyszła druga płyta i kolejny koncert tym razem na Coke Festival i nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że od początku cieszyłem się jak dziecko na wieść o tym, że znowu będę mógł ich zobaczyć tym razem znowu w Gdyni.
Od początku nastawiałem się na totalną walkę pod sceną i trochę się zdenerwowałem, gdy zobaczyłem ile osób podzieliło mój plan. Popełniłem też pewną logiczną pomyłkę. Ustawiłem się do ataku ze złej strony sceny. Z lewej wchodzili wszyscy, a jak się później okazało min. z relacji mojego kuzyna i brata, po prawej stronie było zdecydowanie luźniej. No może przesadzam z tym luźniej, bo wszędzie ścisk był niesamowity. Na telebimach pojawiły się wielkie czarne litery na pomarańczowym tle informujące o tym, że należy się cofnąć, bo publiczność w przednich rzędach jest miażdżona. Potem przez głośniki poleciały takie same komunikaty na przemian w polskim i angielskim języku przez jakiś 20 min. W końcu na scenę wyszła jakaś dziewczyna z obsługi która namówiła ludzi na lekkie odsunięcie się do tyłu. Tylko gdy ktoś się przesuwa do tyło, od razu inni przepychają się do przodu. Nie powiem sam na tym nieźle skorzystałem. Trochę jeszcze poczekaliśmy i koncert się zaczął.
Crystal Castles zaczęli koncert tak samo jak swój ostatni album, czyli od „Plague”. W końcu pojawiła się i Ona czyli Alice Glass. Tym razem w dłuższych włosach i to blond. Czyli jakaś zmiana, ale na pewno nie w zachowaniu, bo tak samo jak kiedyś skacze po scenie i bez oporu wskakuje do tłumu. „Plague” to było tylko takie preludium do szału, który ogarnął nas podczas kolejnego kawałka „Baptism”. W tym momencie wiele osób straciło miejsce z przodu i po prostu musiało się wycofać do tyłu. Cały czas jednak podziwiam te osoby, które w tym szaleńczym ścisku i podskokach potrafią jeszcze trzymać komórkę i rejestrować koncert. Nie wiem czy to szaleństwo czy po prostu głupota? Koncert był zrównoważony dlatego, że po szybkich kawałkach można było trochę odpocząć na wolniejszych jak chociażby następny „Suffocation”. Potem kolejny nowy utwór, zresztą mój numer jeden z przed paru miesięcy „Wrath of God” i w końcu to na co chyba większość osób zawsze czeka czyli „Crimewave”. Był to dopiero piąty numer, a ja już powoli zacząłem się martwić czy na pewno wytrzymam do końca. Nie musze chyba mówić, że moją, koszulkę, spodnie i w zasadzie bieliznę można byłoby wykręcić. Pot był wszechobecny, takiego zgrupowania totalnie spoconych osób dawno już nie widziałem. Ktoś powie, że to niedorzeczne, ale chyba w tym tkwi urok rockowych koncertów, że trzeba dać coś z siebie, trochę pocierpieć, aby było co wspominać. Następnie Kanadyjczycy zagrali „Telepath”, najlepsze miało dopiero nadejść, bo każdy szanujący się fan zespołu czeka przede wszystkim na „Alice Practice”. Gdy na scenie zrobiło się cicho, a jeden z jupiterów oświetlił nieruchomą i zapatrzoną w dal sylwetkę Alice od razu stało się jasne co za chwilę usłyszymy. Po „Alice Practice” przyszła kolej na „Black Panther” i przy najbardziej skocznym kawałku z pierwszej płyty przeżyłem chwile grozy, bo przemieszczający się raz do tyłu, raz do przodu tłum sprawił, że wylądowałem na ziemi, na szczęście szybko się podniosłem. Kolejnym utworem była singlowa „Celestica” po czym zespół zagrał na szybko kilka połączonych ze sobą numerów „Vanished”, „Transgender”, „Untrust Us” i cover Huoratron „Cryptocracy”. Czas zleciał bardzo szybko, a Ja cały czas zastanawiałem się, kiedy wreszcie zagrają „Sad Eyes”, no i w końcu się doczekałem. Podczas tego numeru uświadomiłem sobie, że stoję pod sceną z jedną wielką zwariowaną rodziną fanów Crystal Castles, bo dosłownie wszyscy dokoła znali ten numer i wszyscy razem z nieukrywaną radością krzyczeliśmy ile sił w płucach „Sad Eyes”. Koncert zakończył chyba najbardziej popularny utwór zespołu, za sprawą coveru z pewnym wielkim wokalistą. Tak chodzi oczywiści o „Not in Love” i to by było na tyle tego dnia.
Koncert Crystal Castles zawsze jest przeżyciem i nie inaczej było pierwszego dnia Openera 2013. Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem absolutnie zadowolony. Aranżacje niektórych utworów były zbyt dyskotekowe i taneczne. Trochę tego nie rozumiem, bo dwa lata temu w Krakowie bez takich eksperymentów było na pewno lepiej. Nie będę jednak narzekał, w końcu artysta ma prawo czasem coś pozmieniać w swoim repertuarze. Tym bardziej, że są wakacje, lato, upał i chyba taki klimat sprzyja takim dźwiękom.
Zakończenie
Koniec dnie spędziłem w Alter Kinie, gdzie leciał akurat film o Miłości, czyli zespole min. Tymona Tymańskiego i Leszka Możdżera. Mam sentyment do tego namiotu, dlatego bardzo często kończę tam swoje openerowe dni. Potem już tylko namiot i sen.
!!!!! Trochę się już zmęczyłem tym pisaniem, dlatego kolejne trzy dni opiszę za tydzień !!!!!