Thin Lizzy WHISKEY IN THE JAR 1972 singiel
w BTW od: ok. 1998
Najsłynniejszą chyba jednak już zawsze pozostanie wersja Thin Lizzy.
Ciekawostka: zależnie od regionu w którym to śpiewano, w tekście występują różne nazwy, od miejscowości irlandzkich, po te z południa czy wschodu USA (śpiewano ją tam, gdzie występowało irlandzkie osadnictwo rzecz jasna). Rockowe wersje też mają różne teksty - z tych bardziej znanych, to np. Grateful Dead śpiewali nie o Cork and Kerry, tylko Kill Dara Mountains, nie o kapitanie Farrellu, lecz poruczniku Pepper. The Dubliners tylko o Kerry, bez Corku.
Dość często zdarzają się w BTW B-side'y. Które okazały się słynniejsze od stron A singla. To kolejny z nich:
Elvis Presley ALWAYS ON MY MIND 1972 SP: Separate Ways
w BTW od: około 1999, ale w zasadzie to mógłby być już od lat 80-tych, a potem po prostu Elvisa nie uwzględniałem w ogóle przy Topie. W sumie nie wiem dlaczego. Jak uwzględniłem, to jako pierwszy wpisałem ten kawałek
Stroną A tego singla było Separate Ways, ale to B zyskało nieśmiertelność i dużo większą sławę. Niewykluczone, że także dzięki wersji Pet Shop Boys z lat 80-tych. W sumie to nawet nie wiem, którą z tych wersji poznałem jako pierwszą, bo to było zapewne w podobnym czasie. Ale, żeby było zabawniej, przez całe lata nie miałem świadomości, że to jest jeden kawałek . Zorientowałem się tak naprawdę jakoś pod koniec XX wieku, kiedy w ogóle mi się przypomniało, że był taki zespół w latach 80-tych, który wówczas lubiłem (choć oczywiście nie znałem wówczas nazwy). Do tego momentu w mojej świadomości było chyba tylko "Polskaaa, biało-czer..." yyy... to znaczy "Go West" (wtedy, w XX wieku, nie znane jeszcze pod tym polskim tytułem ), a potem Hello Spaceboy z Bowiem, ale to bardziej jako Bowie. Jak się zorientowałem, to wtedy mi się przypomniało kilka ich utworów, w tym ten w którym rozpoznałem dopiero wtedy Presleya. To było około 1998-9. Ale to jest inna historia, wróćmy do Elvisa.
To był już zupełnie inny Elvis niż w latach 50-tych. Kolejną dekadę spędził na nagrywaniu kiepskich filmów, oddał w zasadzie bez walki pole popularności wśród młodzieży dla nowej generacji muzyków, którzy przecież niejednokrotnie mówili, że się im inspirowali. Potem dyskontował swoją popularność zaszywając się na całe lata w kasynach w Las Vegas, gdzie tworzył styl tamtej kiczowatej kultury. Owszem, nadal odnosił wielkie sukcesy komercyjne, wydaje się jednak że większość jego słuchaczy stanowiła starsza publiczność, ta dorastająca w latach jego pierwszych sukcesów. Był żywą legendą i pomnikiem, którego nikt nie śmiał tknąć, ale artystycznie trzeba przyznać że pozostał w dawnej epoce, stworzono mu odrębny świat, żył za lukrowaną szybą, spoza której nikt nie próbował go wyrwać, a on sam otumaniony przez leki i znudzony życiem, nie był w stanie. Pan i władca, któremu wszyscy przyklaskują i nie ośmielają się sprzeciwić ale też dać dobrej rady.
W książce "Seks, narkotyki i czekolada" Paula Martina, o której już na forum wspominałem, historia Elvisa jest wymieniona jako jeden z przykładów, archetypów można by rzec, ludzi ogarniętych jakimiś nałogami (w rozdziale "Król". Inni to np. Janis Joplin - oczywiście jako "Perła", Errol Flynn, Jim Morrison, czy jakiś XVII-wieczny hedonista). Jest tam nawet opisany fragment sekcji jego zwłok (z którego można się domyśleć, że zmarł w dość prozaiczny, ale mało romantyczny sposób - w wyniku zatwardzenia spowodowanego wieloletniem braniem opioidów, na sedesie, nie wytrzymało serce kiedy próbował zrobić kupę). Elvis jest przedstawiony w relacjach znajomych jako człowiek, którego pośrednim powodem śmierci była... nuda. Gonił za rozrywką, życie niezmiernie go nudziło, robił wszystko by zabić nudę, ale kiedy w końcu wszystko miał, nuda nie znikała. I dlatego uzależnił się od leków uspokajających, które jakoś powstrzymywały jego nadaktywność, to dlatego cierpiał na bezsenność (co spowodowało uzależnienie od leków nasennych, które miały w swoim składzie opioidy), to dlatego pasjami pożerał niesamowite ilości jedzenia, szukając w nim nowych podniet (co spowodowało otyłość i problemy z sercem), etc.
Ale w 1972 nadal potrafił wspaniale zaśpiewać cudowną piosenkę, o dobrym tekście i wchodzącej w głowę melodii. Napisaną przez muzyków country i najpierw nagraną przez Brendę Lee (w tym samym 1972). Czyli nadal Elvis potrafił komuś "ukraść przebój", jak ukradł dawniej Big Mamie Thornton, Carlowi Perkinsowi, czy Chuckowi Berry'emu. Myślę, że to mój ulubiony utwór Elvisa.
David Bowie ZIGGY STARDUST 1972 The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars
w BTW od: ok. 2009
ze słynnego występu w 1973 w Hammersmith Odeon w Londynie
David Bowie, człowiek wielu wcieleń, twarzy, strójów i wielu stylów muzycznych, tym razem staje się przybyszem z Marsa, rockowym muzykiem który przeżwa na Ziemi swój wzlot i upadek. Taki sobie koncept album wymyślił David i go dokładnie zrealizował, tworząc z Ziggy'ego swoje alter ego, zarówno na scenie, jak i poza nią. Bo bohaterem piosenek całego albumu jest komiksowa postać o nazwisku Ziggy Stardust. Oto jak całą historię opowiadał sam Bowie (fragmenty wywiadu z "Rolling Stone"):
Zostało 5 lat zanim nastąpi koniec świata. Ogłoszono, że stanie się to z powodu braku surowców naturalnych. Tymczasem wszystkie dzieciaki żyją w przekonaniu, że mają dostęp do wszystkiego, czego tylko zapragną, bo starsi ludzie stracili kontakt z rzeczywistością i dzieciaki są zostawione same sobie, plądrując co tylko zechcą. Ziggy grał w zespole rockowym, ale dzieciaki już nie potrzebują rock-and-rolla. Zresztą, nie ma prądu, by go wykonywać. Doradca Ziggy'ego mówi mu, by zbierał wszelkie wieści i śpiewał o nich, ponieważ nie ma przepływu informacji i nikt nie wie, co się może stać. Więc Ziggy postanawia iść za jego radą (o tym jest piosenka "All the young dudes". To nie jest hymn o młodych ludziach. To coś zupełnie odwrotnego). Koniec nadchodzi wraz z pojawieniem się "nieskończonych". Tak naprawdę to są czarne dziury, ale przedstawiłem je jako ludzi, ponieważ bardzo trudno byłoby śpiewać o czarnych dziurach na scenie i przedstawić je sensownie.
We śnie, "nieskończeni" doradzają Ziggy'emu by napisał o człowieku z gwiazd, więc pisze piosenkę "Starman", która przekazuje pierwszą dobrą wiadomość, jaką ludzkość słyszała od dawien dawna i ludzie wysłuchują jej z radością, przekazując dalej. Ziggy opowiada o niezwykłych ludziach z kosmosu, którzy nadejdą by uratować Ziemię. Przybędą wykorzystując do skoków nadprzestrzennych owe czarne dziury. Ludzie z gwiazd pojawiają się w okolicach Greenwich Village. Nie dbają o świat, bo nie ma on dla nich żadnego sensownego pożytku. Po prostu skoczyli do nas poprzez te czarne dziury, gdyż ich całe życie to podróżowanie w ten sposób pomiędzy światami. W czasie występu na scenie, jeden z nich przypomina Marlona Brando, inny to Black New Yorker. Innego nazwałem Queenie, the Infinite Fox. Wówczas Ziggy zaczyna wierzyć i rozumieć to wszystko o czym śpiewał, widzi że to wszystko się spełnia i uważa siebie za proroka przyszłości. Wynosi siebie na nieprawdopodobny poziom duchowości i jest utrzymywany przy życiu przez swych uczniów. Kiedy przybywają "nieskończeni", gryzą Ziggy'eg by uwierzył że są prawdziwi, ponieważ w swej pierwotnej postaci są antymaterią, która nie może istnieć w naszym świecie. I rozrywają go na kawałki podczas występu na scenie, w trakcie piosenki "Rock 'n' roll suicide". Kiedy tylko Ziggy umiera na scenie, "nieskończeni", żywiąc się jego ciałem, staja się widzialni."
Trochę to chaotycznie wyszło, częściowo pewnie z powodu tego, że tłumaczyłem bez jakiejś dogłębnej analizy i korekty lingwistycznej, a częściowo dlatego że są to porwane fragmenty opowieści Davida. Ale tak czy inaczej - historyjka robi wrażenie jak na rockową płytę . W dodatku - świetny jest ten riff na początku (a całość ogólnie przypomina w stylu Queen z okresu "Killer Queen").
To ostatni Bowie z lat 70-tych w BTW. Zapewne głównie jest to spowodowane tym, o czym pisałem już wcześniej (nie wiem, czy tu) - znałem dawniej głównie jego przeboje z lat 80-tych i nie przypadły mi one do gustu. Co sprawiło, że nie chciało mi się sięgać po jego wcześniejszą twórczość, której w ogóle nie znałem - Space Oddity poznałem dopiero w 2009, ten kawałek co prawda wcześniej, bo jakoś około 2003-4 (Trójkowy Express to uczynił, w czasach kiedy leciał jeszcze popołudniu, nie wieczorem). Ale i tak zapomniałem o tym kawałku i przypomniało mi go dopiero Guitar Hero (najpierw znałem część drugą, czyli w 2007 zdaje się, dopiero jakoś z rok później kawałki z jedynki usłyszałem), gdzie zresztą było w coverze (bardzo naśladującym co prawda oryginał, ale jednak w coverze) bo dopiero od 3 czy 4 części wrzucali tam oryginalne wykonania (jak zarobili na nie kasę ).
Ciekawostka: inspiracją dla postaci Ziggy'ego, poza komiksami (wymienia się głównie Legendary Stardust Cowboy) była postać rzeczywistego muzyka rockowego, Vince'a Taylora, popularnego głównie we Francji na przełomie lat 50-tych i 60-tych, występującego z zespołem The Playboys. W czasach, kiedy poznał go Bowie, Vince był już po załamaniu psychicznym, spowodowanym zapewne spadkiem popularności i nałogiem (głównie LSD i alkohol). W wyniku jego, muzyk uważał się za łącznika pomiędzy Bogiem a istotami z kosmosu, który przybył na Ziemię, aby pomóc ludzkości. Zresztą, sam Taylor często zmieniał swoją historię, czasami nawet uważając się za reinkarnację jednego z apostołów (co oświadczył w czasie jednego z koncertów). Ale w połowie lat 70-tych wrócił do śpiewania i nawet częściowo wykorzystał swoją szansę, koncertując i nagrywając pod koniec lat 70-tych. Ostatnie lata spędził w Szwajcarii, pracując jako mechanik samolotowy i w wielu wywiadach mówił, że to są najszczęśliwsze lata jego życia. Zmarł na raka w 1991.
Lou Reed PERFECT DAY 1972 Transformer
w BTW od: ok. 2009
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=jMeByjJSwjM&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
.... bo tak się składa, że album Transformer był współprodukowany przez Davida Bowiego, który postanowił pomóc Lou Reedowi odnieść komercyjny sukces. Którego ten nie mógł się doczekać. Bo przecież należy pamiętać o tym, że choć The Velvet Underground są teraz wymieniani jako jeden z ważniejszych zespołów rockowym (a "płyta z bananem" jest objęta niesamowitym kultem i ogólnie poważana), to na początku lat 70-tych rozpadli się właśnie głównie z powodu braku sukcesu komercyjnego (PS. zespołu nie ma w BTW bo albo do nich jeszcze nie dorosłem, albo po prostu jest to dla mnie zbyt dziwne i za surowe, szczególnie jak na tamte lata. Może jakby to ostrzej zagrali, po punkowemu, to owszem. Ale że jeszcze na punk trzeba było czekać prawie 10 lat, to jakieś takie pitu-pitu momentami. Owszem, tekstowo nawet ciekawe, ale ogólnie taka mocniejsza wersja Dylana. Czyli - słuchać wolę w cudzych wersjach ). Solowego Lou też nie szło lepiej.
W sumie nie dziwię się Bowiemu, bo Lou to też taki muzyczny wariat i dziwak, który np. nagrał płytę całą składającą się z dźwięków puszczanych od tyłu (w dodatku - głównie sprzężeń!). Nawet z wyglądu trochę kosmita, czyli niewątpliwie bratnia dusza dla Davida . Człowiek w ogóle próbujący różnych dziwnych rzeczy i w sumie nie zdziwiło mnie, jak się dowiedziałem że ożenił się z Laurie Anderson kilka lat temu . Próbował oczywiście nie tylko muzycznie, także szerzej artystycznie. I nie tylko artystycznie, bo także narkotykowo. Stąd też po pewnym czasie ten kawałek przestano interpretować jako piosenkę śpiewaną dla kobiety, a raczej postrzegano jako piosenkę śpiewaną dla narkotyku. Najczęściej - heroiny (o której Lou śpiewał już wcześniej, zupełnie bezpośrednio, w The Velvet Underground). I tutaj kolejne moje zetknięcie z tym utworem, wcale nie pierwsze lecz trzecie - w filmie Trainspotting, który dał przebojowi kolejne pokolenia fanów.
Sądzę, że to jego największy przebój, który też poznałem najpierw w coverze. Bo moje dwa pierwsze z nim zetknięcia to najpierw Duran Duran. I to był chyba ich pierwszy kawałek jaki w ogóle poznałem żeby było zabawniej. To znaczy - znałem nazwę, ale wtedy w 1995 nie potrafiłem to podpiąć pod żaden kawałek. Podobnie jak z PSB trochę. Ale nie do końca, bo PSB lubiłem nie znając nazwy, ale DD nie wydaje mi się. A potem w wersji, w której Lou śpiewał to z całym gronem różnych artystów, z racji jakiejś charytatywnej akcji BBC. Do czasów płyty "The Raven" był to jedyny mi znany jego kawałek.
Ciekawostka: kiedyś na angielskim poznałem słowo "lurid". Zastanawiałem się wówczas, czy przypadkiem Lou nie wziął pseudonimu od tego słowa . Ostatecznie wyszło, że Reed to jego prawdziwe nazwisko, ale w sumie może jest w tym jakaś prawda?
Lou ma jeszcze w BTW jeden numer, a jeden może nie bardzo blisko BTW, ale gdzieś tam w tle. Już totalnie niepiosenkowy, ciężki, męczący, zdecydowanie bardziej w jego stylu niż słodziutkie "Perfect Day". To Like a Possum z 2000. Może do momentu aż zaprezentuję tą część BTW już w nim będzie, ale na obecną chwilę wpisuję go tutaj, może też dla pamięci własnej. Ostrzegam: ponad 18 minut! Oczywiście - poznany dzięki minimaxowi (bo gdzie indziej można takiego długasa usłyszeć?)