Miszon
Stały bywalec
Liczba postów: 11 515
Dołączył: Aug 2008
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.1.
Nieco z opóźnieniem, ale wrzucam ostatnią partię:
Janis Joplin MERCEDES BENZ 1971 Pearl
w BTW od: 2010
VIDEOEmerson, Lake & Palmer PROMENADE / THE SAGE 1971 Pictures at an Exhibition
w BTW od: ok. 2004
zatem wiemy już, co robił Greg Lake po odejściu z King Crimson
W zasadzie to powinienem wrzucić conajmniej całą pierwszą stronę płyty. No, ale trzeba było coś wybrać. Taki dziwny zapis, ponieważ motyw z Promenade jest rozbity na dwie części przez The Gnome i kiedy powraca, zespół do niego wplótł fragment nazwany The Sage. A ten spokojny, drugi fragment jest najlepszyi jego wrzuciłem w tym fragmencie. Spokojny głos Grega Lake'a idealnie zgrywa się z akustyczną gitarą. Bardzo lubię tą część zaczynającą się od "I carry the dust of journey", wspaniały, kojący utwór.
Rzecz poznałem w zamierzchłych dzisiaj medialnie czasach. Otóż, na początku drugiej połowy lat 90-tych w kieleckim (komercyjnym!) radiu FaMa leciała audycja (niestety, nie pamiętam tytułu, nie wiem nawet czy wtedy go kojarzyłem, czy po prostu włączałem o odpowiedniej porze), w której jakiś dobry człowiek prezentował muzykę progresywną lat 70-tych. Dzięki niemu poznałem m.in. coś więcej Crimsonów niż Epitaph (i dzięki temu ich polubiłem i zachęciłem do poznania więcej), na pewno nagrałem sobie dzięki temu kilka kawałków z drugiej ich płyty. W tych nocnych (na pewno po 22) audycjach puszczał też Emerson, Lake & Palmer. I natrafiłem także właśnie na ich interpretację "Obrazków z wystawy" Modesta Musorgskiego, rzecz którą bardzo lubiłem już wcześniej, jako muzykę poważną (orkiestracja Maurice'a Ravela super!). O samych obrazkach można posłuchać sobie w audycji Hey Joe nr 40 z 22.03.10 (ta audycja z puszki, nie dałoby rady zmieścić w godzinie na żywo bo dużo montażu było) o tutaj: http://chomikuj.pl/Miszon/RADIO+ORBIT . Interpretacja rockowa bardzo mi się spodobała, dobrze oddawała w większości oryginalny nastrój kompozycji. Aczkolwiek zespół nie przerobił całości materiału, tylko wybrał pewne jego części, te bardziej nadające się na progresywną nutę (w audycji jednak zagrałem całość, część jednak w wersjach rockowych).
Przez lata potem poszukiwałem tej płyty, niestety jeśli w ogóle były jakieś ELP (w mojej okolicy to własnie wersja "w ogóle nie ma" wchodziła w grę), to wszędzie znajdowałem "tylko" wersje live. A we fragmentach, które miałem nagrane, raczej nie słyszałem publiczności (jak w filmiku wyżej: słuchają w niesamowitym skupieniu), więc sądziłem że po prostu źle szukam. Cóż, kiedyś było trudniej . Pamiętam nawet, że w Planet Music na placu Zbawiciela (był taki sklep na Placu Konstytucji, drogo tam było, ale były różne rzadkie płyty), jakoś w 2000-2001, znalazłem z 5 płyt zespołu, ale ta też była tylko live. Wydało mi się nieprawdopodobne, by nie było czegoś tak fajnego, skoro są inne płyty zespołu. No i wtedy się dowiedziałem, że po prostu to był ALBUM KONCERTOWY. Lepiej późno niż później, ale się dowiedziałem (dopiero w 2001, na 30-lecie wydano to w wersji dwupłytowej, koncert + studio).
Ciekawostka: koncert został nagrany jeszcze przed debiutem grupy, ale wytwórnia nie chciała go wydać jako zwykły album rockowy, ewentualnie pod labelem "muzyka klasyczna", na co nie przystawała grupa, bojąc się słabej sprzedaży. Wydano go dopiero kiedy zespół zdobył większą popularność po drugim krążku, Tarkus. I okazało się, że to się jednak może sprzedać - płyta weszła do Top 10, zarówno w Stanach, jak i UK. Co zdaje się jest największym sukcesem takiego projektu - "klasyka na rockowo".
Emerson, Lake & Palmer jest często podawany jako przykład grupy reprezentującej największe grzechy rocka progresywnego - gatunku początkowo twórczo rozszerzającego granice gatunku, która po kilku latach okazała się być mocno nadwyrężona kolejnym jej poszerzaniem. Zespoły dobrnęły do pewnej ściany bardzo szybko, zapętlając się w niezrozumiałe dla szerszej publiczności i irytujące osoby nie będące fanami takiego stylu, czasem pretensjonalne, artystowskie nadambitne projekty, co spowodowało zamknięcie się w swoistej puszce. Nie szukano już nowych rozwiązań, tylko w kółko przeżuwano stare. Tytuowa progresywność gatunku okazała się jego komercyjną zgubą, a także można rzec że już do niego nie pasowała. Publiczność się zmieniała, świat się zmieniał, a art rock już nie wytyczał nowych dróg, tylko zapętlał stare. To już nie było progres, tylko staroświeckość. Progres i nowe trendy miały wyznaczać inne gatunki. Wynikało to być może z samej natury rocka - to przecież nie jest jakaś nadambitna muzyka, wciąż po prostu "zwykła" rozrywka. Kiedy za bardzo chcemy ją udziwniać, przestaje rozrywać, nie jest już sobą, odchodzi od korzeni i nie wiadomo dla kogo ma być - dla publiczności "poważnej" rock zawsze będzie zbyt płytki. Dla "rozrywkowej" - w pewnym momencie już nie bawi. A większość wykonawców gatunku nie potrafiła zdecydować, po której stronie barykady stoi i siedziała na niej okrakiem, a góry patrząc na obie grupy fanów.
To jednak nadejdzie później, teraz są szczytowe lata gatunku, jego złoty okres. Na co nawet wskazywał Robert Fripp, mówiąc że najważniejsze i najlepsze płyty progresywnego rocka powstały w latach 1971-74 (podawał tu przykłady m.in. Genesis, Yes, ELP, Pink Floyd, czy Jethro Tull), potem już nic nie było temu w stanie dorównać. I faktycznie - w 1974 King Crimson się rozpadł, Genesis postanowiło grać popowo, członkowie Yes postanowili nagrywać solowo, a potem zaczęli grać też bardziej popowo, Pink Floyd zdobyło ogromną popularność komercyjną i stało się gwiazdą, na pewno nie awangardową, ELP zawiesili działalność, a kiedy powrócili po kilku latach, już nigdy nie osiągnęli wcześniejszego statusu. Tymczasem jednak - cieszmy się tymi najlepszymi latami rocka!
-------------------------------------------------------------
John and Yoko, The Plastic Ono Band with the Harlem Community Choir HAPPY XMAS (WAR IS OVER) 1971 singiel
w BTW od: ok. 2004
filmik pokazuje coś więcej niż piosenkę, wskazując ją w szerszym kontekście, jako swojego rodzaju manifest polityczny i swoistego rodzaju performance. Swoją drogą - na niektórych fragmentach widać, że John brał heoinę i jeszcze z tego raczej nie wyszedł, choć przecież śpiewał już "Cold Turkey"...
W tamtym okresie John z Yoko potrafili nawet z piosenki świątecznej zrobić akcję polityczno-społeczną i wielki hymn ogólnoludzki. I za to szacun, nieważne jak czasami mogły się te działania wydawać naiwne. W dodatku - po latach piosenka stała się standardem także jako po prostu bożonarodzeniowa kolęda! Która niesamowicie wpada w ucho i to ciągłe "waaar is ooover" nucone w kółko w tle, zostaje mocno w głowie, powracając i powracając. Super rzecz.
Rzecz wydano na singlu w US na Święta 1971, ale zbyt późno by była przebojem na Boże Narodzenie. W UK wydano rok później i był nr 4. Ponownie wydana tam w 1980, po śmierci Lennona, poprawiła swoje osiągnięcie, zdobywając miejsce 2. A sam kawałek nawiązywał do akcji antywojennej zrobionej przez Johna i Yoko 2 lata wcześniej - widzimy to w filmiku: rozdawnictwo ulotek i plakatów, protesty przeciwko wojnie w Wietnamie.
-------------------------------------------------------------------
The Rolling Stones WILD HORSES 1971 Sticky Fingers
w BTW od: ok. 2008-9
scena z filmu Gimme Shelter, Stonesi słuchają własnej piosenki tuż po ostatecznym mixie. Jeszcze w 1969!
A dlaczego z 1969, a nie z roku wpisanego powyżej? Ano dlatego, że Stonesi w owym czasie zmieniali wydawcę, założyli własną firmę Rolling Stones Records, trwały różne zawirowania prawne i piosenka musiała leżakować aż do 1971 (podobnie "Brown Sugar"). Tutaj mała historyjka niemuzyczna - Allen Klein był naprawdę niezłym skurwysynem - w 1970 został wywalony przez zespół, który się zorientował, że gościu ich kręci (niestety, niedużo wcześniej Jagger zaproponował go Bitlom, którzy nie radzili sobie z Apple i byli blisko bankructwa jako firma, ponieważ kompletnie nie znali się na biznesie. Owszem, Klein wyprostował sprawy, ale też zaraz zaczął kombinować. Zresztą - już w konktrakcie zastrzegł sobie udziały tylko w zyskach, w przypadku strat był kompletnie czysty). Ale jak tylko został wywalony, to jeszcze raz ich wkręcił - ponieważ muzycy mieli udziały w brytyjskiej firmie Nanker Phelge Music, założył w Stanach firmę Nanker Phelge US i sprawił, że przekazali jej prawa do wszelkiego wcześniejszego materiału. Z racji, że sądzili, że to po prostu amerykański oddział firmy którą znali, zgodzili się bez oporu. Późniejsze procesy ciągnęły się całe lata, a aż do początku tego wieku niektóre z płyt zespołu z lat 60-tych były bardzo trudne do zdobycia na CD.
Ale wracajmy do muzyki: lata 1969-73 to chyba szczytowy okres zespołu, który jak dla mnie potem w większości odcinał kupony i przetwarzał na nowo stare motywy, nie tworząc wiele ciekawej muzyki. W każdym razie - o ile dobrze pamiętam, nie mają w BTW żadnej piosenki z późniejszego czasu. A piosenka? Jak to mówił Jan Borysewicz opisując "Wciąż bardziej obcy": "bo każdy zespół musi mieć swoje Wild Horses ". Zatem mamy tu chyba najspokojniejszą balladę w karierze zespołu, stworzoną wspólnie przez Richardsa i Jaggera. Plotki głosiły, że to o Marianne Faithfull, ale Mick zaprzeczał, że to już było dawno koniec z nimi, więc niemożliwe. Prawdopodobnie znana jest moja ogólna niechęć do Stonesów, ale muszę przyznać, że to im się udało. Kiedyś zachwyciła mnie jakaś inna wersja tego nagrania w ich wykonaniu, niestety nie wiem cóż to była za wersja i pozostaje mi tylko mieć ją w pamięci, bo jednak oryginał jest nieco gorszy.
Ciekawostka: na pianinie gra sesyjny muzyk, Jim Dickinson, bo Ian Stewart odmówił gry, twierdząc że jest za dużo akordów molowych, których on nie lubi grać .
------------------------------------------------------------------
Ostatni z "zapomnianej dziesiątki" kawałków, które dopiero w 2012 dopisałem do BTW:
The Who BABA O'RILEY 1971 Who's Next
w BTW od: 2012
Kawałek nie znalazł się wcześniej z tego prostego powodu, że... nie wiedziałem jaki to ma tytuł... Miałem to nagrane z minimaxu, Kaczor nie wiem czy zapowiedział, czy może jak to on - nie zapowiedział. A może po prostu nie sczaiłem, że to co powiedział może być tytułem piosenki, bo "Baba O'Riley" nie brzmiało jak tytuł? Miałem zatem to nagrane na kasecie, ale bez tytułu, po prostu jako The Who. Potem jakoś przewinął mi się ten tytuł bo kiedyś to jeszcze słyszałem w radio, ale jakoś nie potrafiłem zapamiętać. I dopiero kiedy zauważyłem, że coś mi w BTW brakuje The Who, od razu przyszedł mi do głowy ten numer, przeszukałem ich największe przeboje (bo wydawało mi się, że to musiało być coś ważnego, skoro Kaczor to grał ) i trafiłem na ten właściwy. No i masz babo placek, jak to powiedział wtedy pan Piotr. Baba w Topie? Ano jest!
Uwagę zwraca przede wszystkim ten dziwny wstęp, na jakimś syntezatorze, przynoszący na myśl późniejsze zabawy speców od elektronicznej muzyki, czy chociażby Pink Floyd w "On the run".
Wg. słów autora, Petera Townsenda (chociaż większość kawałka śpiewa Roger Daltrey), piosenka opowiada o jego przeżyciach związanych z występem zespołu na Woodstock i ogromnym wrażeniu, jakie zrobił na nim widok "kompletnej degrengolady masy nastolatków kompletnie na odlocie, niemal wszyscy wokół na kwasie, w wyniku używania którego ze 20 osób doznało uszkodzeń mózgu. W dodatku - zamiast się tym martwić, wszyscy zrobili z tego święto". Stąd te słowa "Teenage Wasteland" w piosence. Co było też roboczym tytułem kawałka.
Rzecz miała być początkową częścią nowej rock-opery, jaką zespół planował nagrać po "Tommy", o tytule "Lifehouse". Projekt zarzucono, ale niektóre utwory z niego znalazły się na kolejnej płycie zespołu, czyli właśnie "Who's Next". W tym ten, który miał zaczynać "Lifehouse", ale w takim razie zaczynał "Who's Next". W projekcie miały to być słowa śpiewane przez szkockiego rolnika Raya, który miał zabrać swą żonę Sally i ich dwoje dzieci do Londynu, w podróż za chlebem. Na pomysł umieszczenia pod koniec solówki na skrzypcach, utrzymanej w folkowym stylu, wpadł perkusista Keith Moon. Na koncertach, co widać też w tym wideo, zamiast tego była solówka na harmonijce ustnej.
Ciekawostka: tytuł, który sprawił mi tyle problemów przez swą dziwność, wziął się od komplilacji dwóch nazwisk: Meher Baba i Terry Riley. To panowie, którzy muzycznie i "filozoficznie" zainspirowali piosenkę. Ten pierwszy to hinduski mistyk i nazwijmy to filozof, który m.in. przez ponad 30 lat porozumiewał się ze światem bez słów, a pod koniec życia, pod koniec lat 60-tych, mocno polemizował z kulturą narkotyków halucynogennych promowaną przez filozofów hippisowskich. Ten drugi to muzyk współczesny z kręgu minimalizmu, inspirujący się też jazzem i muzyką hinduską. Ten syntezatorowy wstęp, o którym wspominałem, jest inspirowany właśnie jego muzyką.
Ciekawostka 2 (i to naprawdę ciekawa!): w ramach projektu "Lifehouse" rozważano taką sytuację, żeby w trakcie koncertu wyciągać jakąś osobę z widowni na scenę, podłączać ją do specjalnego urządzenia, które zbierałoby jej funkcje życiowe, przepuszczało przez odpowiedni syntezator i odtwarzało jako muzykę. Projekt wówczas zbyt ambitny, ale po latach, w erze internetu (który w jakimś sensie został przewidziany w fabule "Lifehouse", w której ludzie w erze zanieczyszczenia środowiska, zamknięci w swych domach, buntują się przeciwko "siatce" sterującej ich potrzebami i uciekają na odludzie, gdzie organizują spontaniczny koncert, osiągając wreszcie oczyszczenie), w pewien sposób zrealizowany - można było przesłać swoje zdjęcie na specjalną stronę, a odpowiednie oprogramowanie przetwarzało je na dźwięki.
-------------------------------------------------------
Jeszcze jedno The Who. I ostatni kawałek z 1971, niezwykle licznego tu roku (20 lat trzeba będzie czekać na liczniejszy o ile dobrze liczę).
The Who BEHIND BLUE EYES 1971 Who's Next
w BTW od: ok. 2006
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=AWvqbW4bG7w&feature=related&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
koncert w Charlton
Sądzę, że to największy przebój zespołu w latach 70-tych. Znałem go już wcześniej, ale dopiero wersja Sheryl Crow ze składanki Tribute to The Who mnie zachwyciła i dopiero wtedy zwróciłem na niego większą uwagę. Niewykluczone, że bez Sheryl ten kawałek w ogóle by się nie znalazł w BTW.
To był drugi singiel z płyty. Pod koniec kawałka pojawia się motyw, który występuje także w innym utworze z krążka - "Won't Get Fooled Again" (długas na sam koniec płytki). Niewykluczone, że jest to też pozostałość tego, że miał to być koncept album, rock-opera.
Kiedy pisałem o Bonhamie, zwróciłem uwagę na to, że Zwierzak z Muppetów był wg. mnie inspirowany dwoma perkusistami, z czego jednym z nich był Bonham. Tym drugim był Keith Moon. Człowiek-demolka, który niszczył hotelowe kible, pokoje, telewizory, nawet własne mieszkanie i własny hotel (na koncert w Charlton, który tu widzimy wyżej, wparował robiąc dziurę w dachu budynku
), czy samochód. W pewnym momencie lekarze zdiagnozowali u niego coś, co się nazywa osobowością chwiejną emocjonalnie typu pogranicznego (można sobie poczytać objawy tutaj:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Osobowość_c...borderline - jak nic, idealnie pasuje jak się o nim czyta). Przez to zespół miał zakaz wstępu do większości znanych sieci hoteli, a np. kiedy grali w Nowym Jorku, to musieli spać poza miastem, bo ŻADEN hotel w mieście nie chciał ryzykować ich wizyty!Człowiek, który przez lata leciał w paszczę śmierci, nie potrafiący zaznać chwili spokoju. I świadomy tego, co mu grozi (kiedy Ringo Starr, zmartwiony tym, co się dzieje z Keithem, powiedział mu, że jeśli tak dalej będzie żył, to wkrótce umrze, Keith odpowiedział: "Taaak, wiem"). I jak to wszystko się łączy: w 1978, ostatniego dnia swojego życia, Keith był ze swoją narzeczoną, pewną szwedzką modelką, na imprezie u McCartneyów z okazji premiery filmu o Buddy Hollym. Potem wrócił do mieszkania, który wynajmował od Harry'ego Nilssona. Poprosił dziewczynę o jajecznicę, a kiedy ta mu odpowiedziała, żeby sam sobie zrobił, coś tam jej odburknął i zaszył się w pokoju. Wziął kilkadziesiąt tabletek, którymi leczył się z nałogu alkoholowego (lekarz, który mu je przepisał, nie znał go na tyle dobrze, by wiedzieć że ryzykowne jest dawać mu butelkę z tak dużą ilością tabletek) i wskutek tego zmarł (ale sekcja wykazała, że tylko 6 z nich zdążyło się rozpuścić w żołądku w momencie kiedy zmarł, reszta nie zadziałała. Tyle, że ten lek zmieszany z alkoholem był groźny już po 3 tabletkach DZIENNIE, a nie naraz).
Czyli historia Keitha skończyła się tak, jak miała się skończyć. Czyli smutno. Miał zaledwie 32 lata...