The Doors LA WOMAN 1971 L.A.Woman
w BTW od: ok. 1999
Kawałek nie od razu mnie przekonał. Nawet trochę nudził. Głównie skupiałem się na basie, który od razu mnie wciągnął i hipnotyzował, co czyni do dziś. Ale potem, jak miałem tą fazę na Doorsów (szczyt do 98-00), to nawet spisałem sobie tekst kawałka ze słuchu (przy okazji poznając nowe słowo: "toad", którego w momencie spisywania nie znałem i dopiero potem wyszukałem, czy takie istnieje i co oznacza. Okazało się ku mojemu zadowoleniu, że istnieje ).
I znowu: ten doorsowski pośpiech w rytmie utworu, charakterystyczne dla nich przeplatajace się solówki klawiszy i gitary, każda rozpoznawalna od pierwszego dźwięku. Pod tym względem nic nie zmieniło się od czasów "Light my fire" z pierwszej płyty. Plus fajne efekty brzmieniowe, wspomagane przez "deszczowe" klawisze Raya. Z kawałka dodatkowo emanuje wręcz upalne, lepiące się powietrze letniego dnia i nawet ta burza zdaje się nie rozwiewać duchoty i niesamowitego skwaru. Wszystko ocieka potem i lepi się od słodkiego rozkładu. Leżymy otumanieni muzyką i ciężko oddychamy w cieniu burzowego wieczoru.
Ciekawostka: dla wytworzenia efektu echa, Morrison nagrał 2 ścieżki wokalne - na jednej śpiewał, na drugiej szeptał. A tak w ogóle - całą płytę nagrywano w studio w domu, z tego wokale w... łazience (właśnie dla efektu pogłosu).
Ciekawostka 2: kawałek wyszedł na singlu latem 1971 i wszedł do Hot100 w USA dokładnie w dniu, w którym zmarł Jim...