Led Zeppelin BABE I'M GONNA LEAVE YOU 1969 Led Zeppelin
w BTW od: 2010
Jest! Wreszcie udało się znaleźć nagranie live z tamtego okresu! (Fillmore East, 1969)
Tekst, a może nawet cały utwór, przypomina mi nieco "Bema pamięci żałobny rapsod". Sam nie wiem dlaczego. Może przeczytajmy jeszcze raz:
Zardzewiałe łancuchy więzionych księżyców
Roztrzaskiwane są przez słońce
Idę drogą, niebo idzie ze mną
Rozpoczął się turniej
Fioletowy flecista gra swą partię
Chór śpiewa cicho
Trzy kołysanki w starodawnym języku
O dworze Karmazynowego Króla
Strażnik miejskiej bramy
Opuścił zasłony na marzenia
Czekam za drzwiami pielgrzyma
Z wybrakowanymi schematami
Czarna królowa intonuje
Marsz Żałobny
Zniszczone, mosiężne dzwony zabiją
By przywołać ognistą wiedźmę
Na dwór Karmazynowego Króla
Obok wiecznie zielone rośliny ogrodnika
A ja w tym czasie depczę kwiat
Gonię wiatr pryzmatycznego statku
By posmakować jego kwasu i słodyczy (dop. mój: czy te 2 linijki to nie LSD? )
Kuglarz na znak podnosi rękę
Orkiestra zaczyna grać
Najpierw powoli, potem jak obrót ściernicy
Na dworze Karmazynowego Króla
O rześkim, szarym poranku wdowa płacze
A dostojnicy opowiadają żarty
Ruszam by pojąć podwodne znaki
Odkrywając mistyfikację
Żółty błazen nie gra
Tylko delikatnie pociąga za sznurki
Uśmiechając się jak tańcząca maskotka
Na dworze Karmazynowego Króla
Mellotron znowu na pierwszym planie.
Majestatyczny nastrój, tajemniczny tekst w klimatach średniowiecznych, znowu maestria techniczna (plus lekkość tego fragmentu w szóstej minucie, kiedy jest solówka na flecie) - rodzi się art rock. I to nie jest jakaś tam zapowiedź gatunku, wprawka do niego czy coś w tym stylu, jak to często bywa. Tutaj mamy od razu gotowe wszystkie patenty, jakie zdefiniowały cały nurt, od razu wszystko w dojrzałej formie. Zespół stworzył gatunek i zawiesił następcom poprzeczkę tak wysoko, że wydaje się, że nie trzeba słuchać już ani jednej płyty tego nurtu, by wiedzieć o nim wszystko. Po prostu: "panowie, już nikt nas nie przebije! Ale próbujcie" zdają się mówić.
Kiedy w czasie trasy koncertowej po Stanach McDonald z Gilesem ogłosili odejście, a Lake zaczął kręcić z Emersonem i Palmerem (co wkrótce zaowocowało zespołem, który też się znajdzie w BTW), Fripp powiedział: to wasz zespół, bierzcie go, ja nie zasługuje na to, by dalej to ciągnąć. Ale ostatecznie sprawy tak się potoczyły, że to Robert Fripp miał się stać King Crimson, ten zespół to miał być on, plus ci, których ten mistrz gitary wybrał. Uprzedzając wydarzenia - 2 cytaty. Mel Collins mówił po latach: "jeśli grasz z Frippem, to wiedz, że sobie nie pograsz". Bill Bruford zaś: "nagle, w połowie lat 80-tych, dowiedziałem się, że King Crimson nie istnieje".
Przyszły lider projektu nie jest człowiekiem łatwym we współpracy, ma ogromne wymagania wobec współpracowników, a w dodatku traktuje muzykę jako filozofię i to nie dźwięki są dla niego najważniejsze. To znajdzie odzwierciedlenie w dalszych losach zespołu.
Ciekawostka: to jeden z dwóch kawałków, które weszły do setki Billboardu (drugim był "Heartbeat" w 1982). Miejsce 80, więc szału nie było. Ale, jak pisałem wyżej, komercyjne sukcesy nie były celem zespołu (nawet bym powiedział, że brak komercyjnych sukcesów był tym celem ). Na pewno jednak zespół wkrótce po debiucie zdobył sobie wielkie uznanie u innych muzyków (słynna jest opowieść, jak to Fripp spotkał Hendrixa i ten powiedział do niego: "uściśnij moją lewą dłoń. Jest bliżej serca"), a także zagorzałych fanów, może nie licznych, ale takich "na zawsze".
Ciekawostka 2: związana nie z tym utworem, tylko z płytą. Dziwny przypadek (?) wczoraj zacząłem tu pisać o debiucie KC. Wieczorem oglądałem na Zone Europa bardzo przyjemny, romantyczny film z Cage'em i Bridget Fondą. Kiedy się skończył, zostawiłem TV włączone na reklamach, wyszedłem do kuchni, chyba na chwilę do kompa, do łazienki, etc. Wracam po jakimś czasie do pokoju z TV, patrzę: jakiś film z Ricci i Gallo. Oglądałem kilka minut (jakieś sceny w kręgielni), ale nie sczaiłem za bardzo o co chodzi, wyszedłem znowu na parę minut, wracam. Patrzę: Ricci stepuje do dźwięków "Moonchild" Crimsonów! Myślę sobie: "o kurde, wyłączam, będzie trzeba to obejrzeć od początku, bo to może być niezły film!" (na razie zorientowałem się tylko, że jest to jakaś alternatywa, a jak usłyszałem TĘ MUZYKĘ, to stwiedziłem, że absolutnie alternatywa ).
Ale "Moonchild" w BTW nie ma, nie wyrównuje rekordu Abbey Road . A płyt z 4 kawałkami będzie całkiem sporo (z 5 - jeszcze chyba tylko 1, ale nie w tej części).
Serge Gainsbourg & Jane Birkin JE T'AIME MOI NON PLUS 1969 Jane Birkin/Serge Gainsbourg
w BTW od: 1998
Czyli co? A po prostu - rewolucja obyczajowa, hippisowska wolna miłość (co zbiegło się przecież z pigułkami antykoncepcyjnymi) była nie tylko w Stanach i UK, ale też w Europie. Paryskie lato miłości było wszak jednym z największych na świecie, manifestacje, ruchy studenckie, itd. (a CSRS - też jakoś to się odbiło, choć w inny zupełnie sposób. No i polskie strajki studentów, obrazoburcze "Dziady" etc.). Niewątpliwie - dużo się działo w tamtych czasach.
Ciekawostka: z tą BB to nie było wcale tak niewinnie. W 1967 romansowała z Sergem (miał facet wzięcie u lasek! ), poprosiła go pewnego razu o napisanie "najpiękniejszej piosenki miłosnej jaką tylko sobie można wyobrazić". Następnej nocy napisał dwie (druga to "Bonnie and Clyde"). Chodzą słuchy, że w czasie nagrania zabawiali się w studio i zdecydowanie rączki nie były na wierzchu. Jane stała się dziewczyną Serga rok później i kiedy wtedy usłyszała tą wersję, to stwierdziła że jest BARDZO gorąca. I nagrała ja głównie dlatego, że była zazdrosna na samą myśl, że mógłby to nagrać z kimś innym. W czasie tego nagrania było z kolei podobno całkiem spokojnie, czysta sztuka, bez macanek .
Ciekawostka 2: piosenka została oczywiście zakazana w wielu krajach (chyba też w Polsce), mimo to była nr 1 w UK (to było nietypowe, bo kiedy doszła do #2, dostała bana. Więc spadła. Gainbourg umówił się wtedy z innym wydawcą na reedycję. I po przerwie wróciła, aż na pierwsze). Z kolei Watykan nawet ją objął ekskomuniką!
Ciekawostka 3: był to podobno pierwszy nieanglojęzyczny utwór na szczycie brytyjskiej listy. W USA zaś doszła do miejsca... 69 :winky: . Z tym, że miała tam ograniczoną liczbę odtworzeń i limitowany nakład.
Chodziłem rok na francuski, jak kiedyś gdzieś pisałem. Nie nauczyłem się w zasadzie nic, poza śpiewaniem tego kawałka (i chyba nawet coś rozumiem z tekstu, z poprzedniego nie mam kompletnie pojęcia co znaczy moje ulubiony "że we, żewe żeze" ) :
Joe Dassin LES CHAMPS-ÉLYSÉES 1969 Les Champs-Élysées
w BTW od: 2000
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=VIle6s5WDsI&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
Mój ulubiony fragment tekstu to "i ilja tuske wuwule", ale akurat nie pamiętam co to znaczyło (lepiej zwrotki kojarzę) .
Niby takie festiwalowe, popowe śpiewanie i granie, ale co począć, jak tak bierze po prostu i człowiek sam zaczyna nucić?
Powiem szczerze, że Gainsbourg i Dassin mi się nieco mieszali, choć przecież jeden to w zasadzie nawet nie Francuz. Może dlatego, że sukcesy odnosili w podobnym okresie, mieli coś charakterystycznego dla piosenki francuskiej, co zresztą trudno określić, ale co się czuje podskórnie niemal od razu już od czasów Piaf i Aznavoura (ale nawet francuski rap jest jakiś inny niż inne rapy i przez to jakoś przyciąga bardziej). Może chodzi o to, że ta muzyka jednak jest oryginalna i nie kopiuje (albo mniej kopiuje) anglosaskie wzorce?
Ciekawostka: jakoś z rok-dwa temu widziałem na TVP Kultura jakiś archiwalny program TVP, w którym występowali Rodowicz i Dassin (a może jednak Gainsbourg? Ale nie, byłoby "Je t'aime", a nie było, a było raczej to właśnie). Śpiewali na zmianę swoje piosenki, w międzyczasie odgrywali jakieś scenki, ale ponieważ niespecjalnie chyba się rozumieli językowo, to za wiele nie mówili (ona dawała mu jakieś czekoladki, on jej coś innego, i tak jakoś to szło). Scenografia typowa dla tego typu programów z tamtego okresu, czyli "trochę mebli, jakieś graty, jakieś kraty, zero tła, bo w tle ciemność". Na końcu zaśpiewali chyba ze 2 numery razem. Włączyłem w trakcie, ale przyznam że to była spora ciekawostka. Już nie pamiętam niestety, jaka data widniała na końcu.
Frank Sinatra MY WAY 1969 My Way
w BTW od: 2011 (przeglądając zestawienie doszedłem do wniosku, że warto by jednak coś Franka mieć. Pierwsze co mi przyszło do głowy, to właśnie to. No to wrzuciłem. Dopiero w tym roku dodałem jeszcze 2 inne jego kawałki. 1 już był zresztą)
. Mimo wszystko - siła melodii i tekstu na tyle duża, że po prostu trzeba przyznać Frankowi: był wielki.
Już chyba to pisałem przy Dianie, ale jakby co to powtórzę: słowa do tego utworu napisał Paul Anka. Piosenka oryginalnie francuska, zresztą istniała wcześniej inna angielska jej wersja, mająca więcej wspólnego tekstowo z oryginałem (ta zdaje się bardzo niewiele). Anja usłyszał oryginał będąc na wakacjach w południowej Francji, stwierdził że nagranie jest słabe, ale coś w nim jest. Zdobył prawa do niego (za darmo! Jedynie kompozytorzy dostali kasę za prawa autorskie), 2 lata później był na jakimś obiedzie z Frankiem i "kilkoma gangsterami" , ten strasznie marudził, że ma dosyć, odchodzi na emeryturę, no krótko mówiąc nędza z bryndzą. No to napisał Frankowi przebój nad przeboje , specjalnie pod niego zmieniając słowa i nieco melodię. Zresztą, jego wytwórnia się wkurzyła, dlaczego sam tego nie nagra, ale on odpowiedział, że owszem napisał to, ale z myślą o tym, że zaśpiewa to właśnie Sinatra. Mimo to, Anka aż trzy razy nagrywał potem ten utwór, pierwszy raz zresztą jeszcze w 1969.
Ciekawostka: zdaje się, że jest to jeden z największych "pogrzebowych hiciorów" w Stanach . Z racji na spoglądający wstecz na życie tekst, całkiem dobry wybór (niektóre z tych piosenek są kompletnie od czapy, szczególnie tekstowo).
Ciekawostka 2: w UK ten utwór dzierży do dziś niepobity rekord. Był w Top 40 przez 75 tygodni z rzędu, potem co prawda spadł, ale jeszcze 49 tygodni siedział w pierwszej 75-ce! (Again na LPP3 się może schować ) Najwyżej jednak tylko na 5.
Ciekawostka 3: najdziwniejszy cover, jaki został nagrany (a była ich masa), przynajmniej z tych które stały się sukcesem, to wersja... Sida Viciousa! Nie znał on części tekstu, więc improwizował. Paul Anka stwierdził, że ta wersja dziwnie na niego podziałała, ale miał wrażenie, że Sid zaśpiewał to szczerze, bez zbijania się z oryginału.
PS. Coś mi się przypomniało jeszcze odnośnie King Crimson. Głowy nie dam, ale wydaje mi się że coś kojarzę, że jakieś sample z ich debiutu użyte zostały przez polski zespół... Grammatik! (jakoś tak zdarzyło mi się słuchać ich najsłynniejszą płytę, a potem chyba jescze jakąś inną, a co )
Czasem zaglądać będę do klasyki, co już wcześniej zapowiadałem. W sensie - klasyki interpretowanej na rockowo. Co juz się zdarzało wcześniej w tym Topie.
Jethro Tull BOUREE 1969 Stand Up
w BTW od: ok. 2002
(wersja bardzo różniąca się od tego, co jest oficjalnie w Topie, ale niezwykle ciekawa trzeba przyznać)
Ten pan w stroju średniowiecznego mistela to lider, twórca, serce i jeden z dwóch filarów grupy Jethro Tull (drugi to Martin Barre. Z takim nazwiskiem to jasne, że gitarzysta ), tworu niezwykle konsekwentnie penetrującego podgatunek art rocka, który można by nazwać "ludowym art rockiem". Jeśli jedna płyta King Crimson wystarczy by poznać cały gatunek, to jedna płyta Jethro Tull wystarczy by poznać cały podgatunek. Aczkolwiek w 1969 dopiero definiowali własny styl, co im zajęło jeszcze z 5 lat. Mieli potem też flirt z ostrzejszymi brzmieniami, ale ogólnie zawsze wracali do tego natchnionego art folk rocka.
Tutaj historyjka niemuzyczna: kiedyś (pewnie jakoś w 1999) natknąłem się w empiku na książkę w stylu "1000 najbardziej wpływowych postaci naszej ery z okazji roki 2000" (można strzelać pierwszą trójkę, dodam że jest łatwa do zgadnięcia). Przekartkowywałem, głównie w poszukiwaniu Polaków (najwyżej był zdaje się Kopernik), ale dość wysoko znalazł się człowiek, którego nazwisko znałem, ale do tego momentu nie wiedziałem, że to nazwisko. Mianowicie: Jethro Tull! Jak się dowiedziałem z krótkiej notki, był to XVII-wieczny agronom (tak chyba można go nazwać), wynalazca jakiegoś nowego rodzaju pługa, ogólnie reformator rolnictwa. W jaki sposób stał się symbolem folkrocka - to już wiemy. Ale pewnie mało kto zna go z dokonań rolniczych .
Jak powstał ten utwór? Jak opowiadał Ian Anderson, siedział sobie pewnego dnia w swoim mieszkaniu. I jakiś sąsiad nieustannie ćwiczył ten utwór, w kółko przez kilka godzin. W końcu tak Ianowi weszło to w głowie, że nie mógł się powstrzymać, by nie stworzyć własnej wersji .
W jego graniu na flecie możemy usłyszeć całkiem świeże jeszcze wówczas nowe środki artykulacyjne, w postaci twórczego zastosowania przedmuchu (kiedyś uznawanego za błąd) i przyśpiewu (to drugie nie wiem czy tak się nazywa).
A skoro miał być łyk klasyki: Anderson zapewne słyszał coś takiego (aczkolwiek sąsiad nie ćwiczył na lutni).
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=BJ83EBKH598&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
Autor: J.S.Bach. Utwór: fragment suity e na lutnię (BWV 996). Zresztą, z tą lutnią to też nie takie pewne, bo ówczesne lutnie były strojone w D. Ale to inna historia.
Ciekawostka: ten Bach inspirował także innych rockmanów. LedZep grywali go na koncertach w trakcie jakiegoś innego utworu, McCartney twiedził, że "Blackbird" powstało też pod jego wpływem, słyszałem też ten główny motyw na jakiejś całkiem świeżej płycie któregoś z wykonawców progowych.
Joe Cocker WITH A LITTLE HELP FROM MY FRIENDS 1969 With a Little Help from My Friends
w BTW: od początku, czyli 1995, ale mogłoby od ok. 1992
(rozwala mnie, jak Jimi w pewnym momencie, w czasie solówki, ze spokojem dostraja jeszcze gitarę )
Koncert Hendrixa kończył festiwal i trzeba przyznać, że była to dziwna pora (9-11 rano). Nie dziwię się oniemiałej publice. Szczena opada słuchając, co Jimi wyciska z gitary (szczególnie jak się pomyśli jak dawno to było!). I dorzućmy jeszcze ten kontekst: w tamtych czasach to nie była ot, taka sobie rzecz, w ten sposób potraktować amerykański hymn (na pomysł takiej interpretacji Jimi wpadł z rok wcześniej i zespół jamował to na próbach, ale menedżer odwodził go od grania na koncertach, bojąc się konsekwencji prawnych, bądź tego, że może to spowodować zamieszki wśród publiczności. Ale wbrew obiegowej opinii, nie było to pierwsze wykonanie koncertowe przez Hendrixa). Czego tam nie ma! Bomby spadają, syreny wyją, samoloty latają, słychać krzyki i jęki! Brzmienie gitary Jimiego jest niezwykle charakterystyczne także dlatego, że odeszło praktycznie wraz z nim, potem popularniejsze stały się flanger i fuzz, tak już mało kto grał. Ale może po prostu nie było sensu się ścigać, bo nie dało się z tego brzmienia wycisnąć nic więcej?
Wcześniej była jeszcze instrumentalna improwizacja, potem, co słychać nawet na końcu tego wideo, Puple Haze. I po festiwalu. Dopiero potem się okazało, jaką stał się legendą. Na razie wrażenie było takie, jak jednego z mieszkańców okolicznych farm:
- Co pan sądzi o festiwalu?
- To kupa gówna!
- Co pan ma na myśli?
- No... nie ma toalet.
A tak w ogóle to pewnie wiecie, że to nie było wcale w Woodstock, tylko w Bethel .
Ciekawostka: festiwal wisiał na włosku do momentu, kiedy zgodzili się na nim zagrać nasi niedawni bohaterowie, Creedence Clearwater Revival (za 10 000$). Od tego momentu organizatorzy mieli jakąś kartę przetargową w rozmowach z innymi bardziej znanymi wykonawcami, mówiąc że przecież zagra tam nowa gwiazda. Tak się jednak głupio złożyło (i o co CCR mieli potem żal przez lata), że festiwal nie jest z nimi kojarzony. Z dwóch powodów: nie ma ich na filmie. I grali jakoś o 2 w nocy, kiedy praktycznie wszyscy spali, w dodatku tylko godzinę z lekkim hakiem. Jeden z członków zespołu opisywał to w ten sposób: "niekończąca się kłębowisko ciał pokrytych błotem, leżących na ziemi i śpiących. I jeden facet, który stał pod sceną, patrzył na nią i wczuwał się w muzykę. Cały czas patrzyłem na niego z myślą, że gram specjalnie dla tego człowieka i warto mu wynagrodzić jego wierność i wytrzymałość".
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2012 12:30 AM przez Miszon.)
znowu jedynie aaktt bez punktu. Stawiał, że 1967 będzie najczęściej reprezentowanym rokiem. A był nim właśnie 1969 - 21 utworów plus 3 wydane w 1970, ale nagrane w 1969.
Rok 1970 zaczynamy od rzeczy z katalogu "zapomnianych", dorzuconych do BTW w tym roku. Po prostu - jakoś mi brakowało tego nagrania. O tego:
King Crimson PICTURES OF A CITY including 42nd at Treadmill 1970 In the Wake of Poseidon
w BTW od: 2012
, ogólnie jest dobrym reprezentantem i niejako streszczeniem tego, co można spotkać na drugim albumie. Ogólnie jak na King Crimson, to jest to zaskakująco mało zaskakująca płyta. Można by rzec - nuda i odcinanie kuponów . Było jeszcze trochę starego składu (nie we wszystkich kawałkach), nadal działał duet Fripp-Sinfield, który stworzył większość krążka. Jak pisałem, mamy tu powielenie pomysłu z debiutu: po mocnym otwarciu (pomijam krótkie Peace, które przewija się przez cały album, co zresztą powtórzyli wiele lat później na "The power to believe"), jakim jest utwór tu opisywany, następuje uspokojenie. Można znaleźć więcej takich przetworzeń tamtych utworów. Czyli: Schizofrenik to tutaj Miasto. Wiatr to tutaj Kadencja. Dwór Króla to tutaj Posejdon. Szalona część Księżyca to tutaj Trójkąt. Taka zupełna nowość to Cat Food.
Pisałem, jakim szokiem dla Frippa było odejście w trakcie trasy McDonalda z Gilesem. Kolejnym, który postanowił opuścić formację, był wokalista Greg Lake, który wkrótce z Emersonem i Palmerem utworzył zespół, który też się pojawi w BTW (ciekawostka: chodziły pogłoski, że miał do nich dołączyć Hendrix i utworzyć zespół HELP. Ale to podobno tylko plotki. Pewnie takie same, jak plany jego współpracy z Milesem Davisem).
To wszystko zmusiło Frippa do grania nie tylko na gitarze i mellotronie, ale także klawiszach (na płycie jest opisane jako "devices").
Skład był jeszcze płynny i ostatecznie większość utworów śpiewa Lake, ale jest już Gordon Haskell, który był kolegą Roberta Frippa. Haskell potem opowiadał, że kompletnie nie rozumiał tej muzyki, ale zaśpiewać zaśpiewał. Dodatkowo potem grał na basie. W ogóle śpiewający basiści to był znak firmowy KC w latach 70-tych (Lake przecież też na 4 strunach wywijał na debiucie), a od siebie dodam, że nie bardzo potrafię ich wszystkich odróżnić po głosie. Tu np. jakbym nie wiedział, to bym nie zauważył, gdzie śpiewa Greg, a gdzie Gordon. W nagraniach wziął jednak udział jeszcze Michael Giles jako zwykły członek zespołu, a Peter Giles jako gość, podobnie Mel Collins, który wkrótce miał się stać głównym "dęciarzem" zespołu. W "Cat Food" główną rolę odgrywa człowiek kompletnie spoza zespołu - jazzowy pianista Keith Tippet. I fajnie, bo nadaje utworowi freejazzowego szaleństwa. Potem będzie się pojawiał na kolejnych płytach zespołu, a Fripp nawet zapraszał go jako pełnoprawnego jego członka, ale Keith odmawiał. I tylko raz wystąpił z zespołem na żywo.
Co do tego utworu: w 16 sekundzie wchodzi iście filmowy temat główny, który zresztą wykorzystaliśmy w liceum w przedstawieniu kabaretowym, które wymyśliliśmy (to był ten fragment od 1:35 do 2:09). Przedstawienie nazywało się "Janosik 2000" i było totalnie absurdalnym zbiorem różnych odzywek (plus wzbudziło oburzenie naszej katechetki, bo w pewnym momencie znalazł się fragment: "ogłoszenia duszpasterskie" , kiedy to goniec czytał ogłoszenie o poszukiwaniu i skazaniu Janosika oraz nagrodzie wyznaczonej przez hrabiego. Czy tam murgrabię. No, Czechowicza ).
Przez pierwsze 3 minuty z kawałkiem jest to w miarę normalna piosenka progresywna. Ale potem zaczyna się ostra jazda - nagłe zatrzymania, falowanie dynamiki utworu, jęki dęciaków, a potem nagle balladowo. Następnie narastanie i końcówka znowu standardowa, kiedy to wraca główny motyw.
Zespół maluje nam tu obraz miasta. Konkretnie - Nowego Jorku, jak sami zapowiadali to sami na koncertach.
Ciekawostka: jednym z wokalistów rozważanych przez zespół jako następcę Grega Lake'a był... Elton John. Jakoś średnio to sobie wyobrażam, więc raczej dobrze wybrali.
Zaglądamy do nowego okresu w BTW. Nazwałem go "rock jako sztuka". Ale jeszcze troszkę czasów hippisowskich się zdarzy, także część utworów z 1970 będzie w starym, część w nowym. Ten w nowym:
King Crimson IN THE WAKE OF POSEIDON including Libra's Theme 1970 In the Wake of Poseidon
w BTW od: 2007
(fajnie że tekst ktoś wrzucił)
O płycie już tyle napisałem, że nie wiem, czy coś mogę dodać o samym utworze. Może tyle, że to taka nowsza wersja tytułowego utworu z pierwszej płyty. Też tytułowy utwór, ale nie kończący płytę, tylko pierwszą jej stronę. Znowu mellotron, podobna struktura, tempo, jest including, balladowe spokojne granie.
Osobiście - wolę nawet drugą płytę od piewszej. Milej się jej słucha (pomijając 1 kawałek), jest bardziej uładzone brzmienie, nie ma takiej suchej perkusji, do której nie mogę się przyzwyczaić (mimo całej w niej zawartej maestri i precyzji dynamicznej wykonania).
Ciekawostka: na europejskich edycjach płyty źle wpisano tracklistę. Devil's Triangle zamiast jednego utworu rozbitego na cztery części, opisano jako 4 kawałki, gdzie tytułowy był początkowym z nich. Mam tak samo opisane na moim CD (trackami jest już OK żeby było dziwniej). Ten utwór to jeszcze inna ciekawostka, bo to luźna interpretacja fragmentu suity "Planety" Gustava Holsta. Nawet zespół grał to na koncertach pod tytułem "Mars", ale nie dostał zgody od posiadaczy praw do jego spuścizny na taki tytuł na płycie.
Suita leciała tak:
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=AHVsszW7Nds&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
(zaczyna się od Marsa, więc fani KC powinni rozpoznać )
[quote]Santana SAMBA PA TI 1970 Abraxas
w BTW od: 1997
Dopiero piąty kawałek instrumentalny w Topie! Czyli jeśli ktoś stawiał na kilkanaście (czy nawet ponad 20!), to raczej nie trafił .
Po pierwszej płycie, a także bardzo dobrze ocenionym występie na festiwalu w Woodstock, gdzie wielkie wrażenie zrobiła przede wszystkim uduchowiona gra perkusisty zespołu (ciekawostka: kiedyś czytałem, że większość zespołu nie pamięta w ogóle tego występu, bo byli na mocnym odlocie ), Carlos Santana wraz z towarzyszącym mu zespołem postanowili zdyskontować świeżo nabytą popularność i szybko przygotowali bardzo dobry album, Abraxas, na którym znalazło się chyba najsłynniejsze nagranie Meksykanina. I świetna definicja jego stylu: zgrabne połączenie rocka, bluesa, latynoskich rytmów, trochę jazzu. Wbrew tytułowi, to nie samba, ale rumba raczej. Stonowana, zrelaksowana muzyka, wolno sącząca się z głośników, kojąca niczym trzaskanie kominka w chłodną noc. Oczywiście, na pierwszym planie gra Carlosa - z niewielką liczbą ozdobników (jedynie obiegniki częściej), specyficznym, prawie czystym, ciepłym brzmieniem gitary. Do tego różne latino-perkusjonalia i wspomagające gitarę organy.
Dziś myślisz sobie latynoski rock i widzisz Santanę. Od tego albumu to skojarzenie zaczęło nabierać mocy.
BARDZO blisko BTW jest też nieodłączny duet (świetnie te kawałki następują po sobie na płycie. Miałem kiedyś zrobić nawet taką audycję o takich "złączeniach" i to był jeden z nich): Black Magic Woman -> Oye como va (w linku wersja z Woodstock'94, warto oberzeć). Myślę, że za jakiś czas też znajdzie on swoje miejsce w BTW, na razie nie chciałem tak dużo wrzucać z tej płyty. Wystarczyła "Samba dla Ciebie".
Ciekawostka: to nie było singlem (były nimi te 2 wyżej wspomniane), pewnie dlatego, że to intrumental. Ale to nie przeszkodziło utworowi przejść do historii. A płytka była numerem 1 w Stanach (weszła na tydzień, spadła, a potem na cały miesiąc wróciła po miesiącu przerwy), także udanie wykorzystali swój czas.
Płytę Santany zdetronizowała dopiero po Nowym Roku 1971 płyta z tym nagraniem (wydana jeszcze w 1970). Przy okazji, wracamy jeszcze na chwilę do katalogu hippisowskiego:
George Harrison MY SWEET LORD 1970 All Things Must Pass
w BTW od: 2000
zdaje się że to ze słynnego koncertu dla Bangladeszu. Krążek z nagraniem tego koncertu dostał nagrodę Grammy za album roku
Po rozpadzie macierzystego zespołu George postanowił "pójść po bandzie" i zaserwować nam wszystko co najlepsze z tego co nie weszło na albumy The Beatles, dorzucił do tego nowe nagrania, a dodatkowo jeszcze uszczęśliwił nagraniami spontanicznych jamów studyjnych. Być może chciał tak oto udowodnić, że nie był wcale gorszy od dwóch sławniejszych kolegów jeśli chodzi o talent do pisania piosenek, tylko nie miał takiej siły przebicie jeśli chodzi o umieszczanie ich na płytach zespołu (a szczególnie singlach). A przy okazjiz zdaje się że jako pierwszy, wydał aż potrójną płytę. Z której szczególnie pierwsza strona pierwszej płyty i połowa pierwszej strony drugiej płyty spokojnie mogłyby być zaprezentowane w BTW i chyba (mam nadzieję) nikt by nie miał pretensji. Ale się ograniczyłem i wybrałem tylko 2 z niej utwory.
Pierwszy był przez długi czas największym hitem George'a, ale też stał się w pewien sposób jego przekleństwem, przyczynił się do upokorzenia muzyka i odebrał znaczącą część wpływów z wydania płyty (w sumie na pieniądze później i tak nie narzekał, ale mimo wszystko - to była ciężka kasa). A wszystko to z powodu tego, że bardzo prosta piosenka głupim przypadkiem była mocno podobna do innej piosenki. Zresztą, porównania do niej pojawiły się już przy pierwszych recenzjach. Była to piosenka zespołu The Chiffons z 1963, która leciała tak:
W ten oto sposób wielka gwiazda przegrała proces z podrzędnym zespolikiem. Głośny proces. Bardzo głośny. Trwał aż 6 lat, a w jego wyniku sąd uznał że Harrison podświadomie skopiował cudzą piosenkę. Potem trwało ustalanie należnego odszkodowania, co zajęło kolejne 5 lat. Uznano m.in., że ponieważ był to singiel, to wpłynął w znaczący sposób na sprzedaż płyty i George powinien oddać dochody uzyskane z tej sprzedaży. W międzyczasie, dawny menedżer Bitli i Harrisona, kupił prawa do piosenki i to ostatecznie jemu George musiał, w 1981, zapłacić należną kasę (miało być 1,5M $, ale w końcu tylko tyle ile Klein zapłacił za te prawa, czyli niecałe 600k). Głośna była też kwestia, że w jednym z wywiadów sędzia powiedział, że lubi "obie piosenki". Kiedy Harrison zwrócił mu uwagę, że jak to obie, przecież sąd stwierdził, że to jest JEDNA piosenka, ten wyparł się przejęzyczeniem, że chodziło mu o "obie wersje". W każdym razie, przegrana była szokiem, bo wcześniej się nie zdarzyło, aby większy przegrał w takiej sprawie z mniejszym.
Żeby było ciekawiej - Harrison w ogóle nie chciał singli z płyty, miała ona stanowić całość. Presja publiczności, a także to że piosenka zaczęła być często grana w Stanach, sprawiła że wyszła w końcu na singlu, najpierw tam, a potem w UK i gdzie indziej. Stała się pierwszym międzynarodowym nr 1 autorstwa jakiegokolwiek byłego Bitlesa i najlepiej się sprzedającym singlem całej czwórki, spośród wszystkich wydanych w latach 70-tych. No, ale jak napisałem wyżej: nic z tego było dla George'a.
Opuszczając ten wątek - piosenka faktycznie ma w sobie dużo natchnionego, uduchowionego nastroju, którego nadają zarówno "pielgrzymkowe", akustyczne gitary (zwielokrotnione jak w chórze pielgrzymów!), łkające solo slide'u gitary elektrycznej, jak przede wszystkim uniwersalne, ponadreligijne zawołania do wielu bogów. Dobrze to trafiało w tamten filozofujący hippisowski czas poszukiwań duchowych. A dla ludzi, którym była obca jakakolwiek religia, dla nich ważniejsza była prostota akordów i łatwo wpadająca w ucho melodia. Mająca jednak coś w sobie z, porywającymi przecież do wspólnego śpiewania, negrospirituals (kojarzy mi się nieco z zawołaniami niczym w "Oh Happy Day", a niedawno się dowiedziałem, że właśnie o tym kawałku myślał George, kiedy układał My Sweet Lord).
Ciekawostka: piosenka ukazała się 2 miesiące przed wydaniem płyty George'a na płycie Billy'ego Prestona. Wszystko to dlatego, że kiedy George ją napisał, nie planował jeszcze nagrania solowego albumu. Wkrótce jednak sprawy potoczyły się inaczej, Bitle się rozpadły i wówczas włączył ją do swego repertuaru. Szczególnie, że producent Phil Spector ją uwielbiał i naciskał na wydanie jej na singlu.
Ciekawostka 2: piosenkę wydano na singlu po śmierci George'a w 2002 i ponownie weszła na szczyt w UK. W USA ledwo weszła do setki, ale w ten sposób stała się zarówno jego pierwszym, jak i ostatnim chronologicznie utworem na tamtejszej liście.
Ciekawostka 3: rzecz była tak często puszczana w radio, że Lennon mówił w jednym z wywiadów "zawsze jak włączam radio słyszę 'Oh my Lord'. W końcu zacząłem myśleć, że naprawdę Bóg musi istnieć!"
George Harrison ALL THINGS MUST PASS 1970 All Things Must Pass
w BTW od: 2002
tu jako ciekawostka wersja alternatywna z nagrań w studio
Na płycie znalazły się nawet kawałki z 1966 (Isn't it a pity), ten tytułowy dla płyty (i jakże znaczący w sytuacji rozpadu The Beatles), był świeższy. Na Anthology można posłuchać jego wersji demo, granej przez George'a na gitarze akustycznej, w czasie kończenia nagrań na Biały Album. Był to niejako odrzut z "Let it be", bo zespół zdecydował się nie umieszczać jej na tym krążku. Może to i dobrze, tytuł płyty Harrisona nie byłby taki trafny. Kompozycja ma znowu w sobie coś "transcendentalnego", uduchowionego, nie wiem czy znowu nie przez te slide'owe pasaże, czy może dęciaki? Wolniejsze tempo skłaniało do zadumy, a okoliczności sprawiły że odbierano ją jednoznacznie jako komentarz do rozpadu zespołu (choć przecież nie taka była jej pierwotna wymowa). Moim zdaniem - wielka szkoda, że nie weszło to np. na Abbey Road. Idealnie by pasowało. No, ale koledzy nie dali...
Warto jeszcze dodać odnośnie samej płyty, że udzielało się na niej sporo znanych nazwisk: Eric Clapton (wraz z kolegami z Derek & the Dominos), Klaus Voormann, Ringo Starr, Phil Collins, Alan White, Gary Brooker, czterech członków Badfinger, Billy Preston. Skład, trzeba przyznać, wyśmienity. I taka też płyta!
Ciekawostka: i ten utwór wyszedł najpierw na płycie Billy'ego Prestona.
Ciekawostka 2: legendy chodzą, że poza wymienionymi, ze znanych twarzy na płycie grają "gdzieś" też John Lennon, czy Maurice Gibb, a nawet Rick Wright (tak, ten z Floydów!). Trudno rzec. Pewnie jest coś w tym z prawdy, więc może byli w studio po prostu w trakcie nagrywania, przechodzili przez korytarz czy coś .
Simon And Garfunkel BRIDGE OVER TROUBLED WATER 1970 Bridge Over Troubled Water
w BTW od: 1995, czyli początku (a mogłoby od ok. 1990)
To może być pewne zaskoczenie. Ale warto było to umieścić, bo raz że zespół jednak jest legendą (choć w Polsce chyba mało kto kojarzy. Może starsze pokolenie. W sensie +50), dwa że to jeden z ich największych hitów. A trzy, że piosenka bardzo ładna.
Rzecz w klimacie nieco musicalowym (szczególnie aranż drugiej części). Autorzy to spółka Burt Bacharach/Hal David. "Close to you" przypomina mi nawet nieco "Raindrops keep falling on my head" (brak w BTW tak przy okazji) też ich autorstwa, a trochę "Deszczową piosenkę" (a tutaj to poważny brak w BTW). Chórkowe plamy pod koniec co prawda nieco za słodkie, zbyt pastelowe, rozmywają nieco kameralny nastrój całości, który nadaje głos Karen i towarzyszący mu fortepian. Zresztą, przesłodzenie piosenek to jest to, za co zespół nie był zbyt wielbiony przez przemysł muzyczny. Aczkolwiek nagród zebrali sporo. A rok 1970 był rokiem ich największych sukcesów (6 nominacji i 2 nagrody Grammy).
Ciekawostka: jak sami widzicie, Karen Carpenter (jakby co - zespół był duetem rodzeństwa, Karen i Richarda, działał w latach 1969-83) była także perkusistką. Sama nawet nazywała siebie "perkusistką, która też śpiewa", choć raczej większość postrzegała ją zapewne odwrotnie. Tym bardziej, że ponieważ była niskiego wzrostu i słabo było ją widać zza perkusji, to od pewnego momentu na koncertach zastępował ją inny perkusista, a ona tylko śpiewała. Ale do jej umiejętności jako perkusistki nie było zastrzeżeń. Ba! W 1975 czytelnicy Playboya wybrali ją na perkusistę roku. Na drugim miejscu był John Bonham, który zareagował na tą wiadomość mocno sarkastycznie, stwierdzając że Karen nie wytrzymałaby dłużej niż 10 minut grania utworów jego zespołu.
Co do dalszych losów zespołu, bo w BTW już ich więcej nie będzie - do 1975 mnóstwo koncertowali i święcili wiele sukcesów (od 150 do 200 koncertów rocznie w tym czasie). Niestety, odbiło się to negatywnie na zdrowiu, szczególnie Karen. Zapadła na anoreksję. Ostatecznie, w wyniku powikłań z nią związanych (ważyła niewiele ponad 40kg przy wzroście ok. 165) zmarła na serce w roku 1982. Miała zaledwie 32 lata... Była to jedna z pierwszych, o ile nie pierwsza, osoba publiczna o której było wiadomo że choruje na anoreksję. W jakimś stopniu przyczyniło się to do rozszerzenia wiedzy o tego rodzaju schorzeniach, o których wcześniej mało kto słyszał. Co na pewno pomogło w przyszłości w walce z nimi i uświadomiło zagrożenia związane z odchudzaniem (Karen była na diecie nonstop od wieku ok. 18 lat).
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2012 12:48 AM przez Miszon.)
Dobra, wracamy do świata rocka: Deep Purple CHILD IN TIME 1970 Deep Purple In Rock[color]
w BTW od: 1998 (jakoś nie mogłem się długo przekonać do tego kawałka. Bo znałem od około 1992, od kiedy tata kupił sobie na kasecie Live in Japan)
(Madison Squre Garden, 1973)
Pisałem wcześniej o swojej nieco nienaturalnej, totalnie subiektywnej niechęci do LZ. Ten utwór przełamał ją jako pierwszy. Zachwycił mnie kiedyś słuchany nie w czasie Trójkowego Topu, lecz puszczony jakoś przez zdaje się Kaczkowskiego tak "bez okazji", w którejś z audycji. Potem podczas kolejnego Topu zadziałał podobnie. No i dalej poszło i jest to mój zdecydowany nr 1 Led Zeppelin. Wspaniałe solówki, świetnie płynący utwór, który jest niczym wahadło zegara, lekko przyśpiesza, zatrzymuje się pod górę i spada znowu, zespół wspaniale steruje falującym napięciem w kompozycji. Wspaniały wzór tzw. "ciężkiej ballady", coś co później wielu próbowało naśladować i przebić i chyba nikomu się nie udało (najsłynniejsza polska taka próba to chyba "3 zapałki" TSA). Jeśli miałbym wskazać jakiś jeden moment szczególnie ulubiony, to ten (kiedy w wersji studyjnej) Plant śpiewa w drugiej zwrotce: "Ive been trying, lord (tu wykrzyczane, wzmacnia napięcie), let me tell you,
Let me tell you (powtórzenie, więc znowu wzmacnia przekaz, w dodatku przyśpiesza, wzmacniając ekspresję) I really did the (zawahanie. Pauza. Czekamy co dalej, napięcie sięga zenitu)best I could (i pęka niczym naciągnięta struna lub cięciwa, co jeszcze podkreśla wybuchowa spółgłoska następująca po tej pauzie. Potem znowu wahadło zegara zaczyna zwalniać i za kilka sekund nastąpi kolejny wybuch).
Utwór to cała seria wspaniałych solówek gitarowych, nad którymi Jimmy strasznie się biedził. Mimo, że kompozycja była grana już wcześniej na koncertach (zdaje się jako jedyna z płyty), to w czasie nagrań studyjnych cały czas był niezadowolony ze swej gry. W końcu zrezygnowany stwierdził, że potrzebuje odprężenia i oczyszczenia umysłu. Zaczął się szwędać po okolicy. Gdzieś w schowku pod schodami znalazł stary wzmacniacz, który podłączył, zagrał i stwiedził że już ma. I jego użył do nagrania. Piosenka została zarejestrowana praktycznie na żywo.
Ciekawostka: do legendy przeszła stopka od centralki zestawu Ludwiga na którym grał Bonham, zwana "Squeak King" właśnie ze względu na skrzypienie, jakie wydawała, które można było usłyszeć na niektórych nagraniach. Szczególnie na tym. Pamiętam, że strasznie mnie rozśmieszyło, jak czytałem wywiad o tym z Page'em, który mówił że kiedy zremasterowano te nagrania, myślał że dostanie szału, bo teraz słychać to jeszcze bardziej, a już wcześniej kiedy słuchał tego kawałka, to za każdym razem to skrzypienie strasznie go denerwowało, momentami już tylko je słyszał .
Rozbawiło mnie to tym bardziej, że na nagraniach Arkadii (zespołu w którym grałem w liceum) czasami był ten sam problem. Tylko tyle, że my nagrywaliśmy na Kasprzaku, a potem innym zwykłym magnetofonie, przystawionym do kolumn (i wyciszonym! Tu ważna uwaga jakby ktoś tak jeszcze kiedyś nagrywał - jeśli się nie wyciszy, sprzęt będzie się sprzęgał! Nie rozumiałem tego, ale tak jest!). I nie sądziłem, że takie sławy też mogą się borykać z trzeszczeniem pedału od stopki w balladach .
The Beatles LET IT BE 1970 Let It Be
w BTW od: początku, czyli 1995 (ale mogłoby od ok. 1991)
Nie mogłem tego rozpoznać i nie potrafiłem połączyć tytułu z utworem, zapewne dlatego że zawsze śpiewałem "my lady fandango" (właściwie to do dziś tak robię, już z przyzwyczajenia. Siła podświadomości ).
Mona Bone Jakon to nie była pierwsza, lecz trzecia płyta Cata Stevensa. Poprzednie jednak były w nieco innym stylu (zarzucał potem producentowi, że go kierował w stronę ciężkich orkiestracji i odbierał jego piosenkom największą siłę - chyba miał rację), niby jakoś tam pokazały się na rynku, ale bez większych sukcesów. Dopiero zmiana producenta, który zdecydował na wejście w stronę bardowskiego folkrocka, a także przymusowa rekonwalescencja (problemy z płucami), w czasie której Cat miał dużo wolnego czasu i w przypływie natchnienia napisał około 40 piosenek (!), sprawiły że Stevens stał się sławny na całym świecie.
Lady d'Arbanville, piosenka o poprzedniej dziewczynie Stevena (jego prawdziwe nazwisko to Steven Georgiou), o której śpiewa tak, jakby nie żyła, w stylu średniowiecznych pieśni dworskich. Dobrze definiuje to nowy styl artysty. Delikarny akustyczny aranż dobrze pasował do lekkich piosenek i niezbyt mocnego głosu wokalisty śpiewającego zwiewne melodie. KOlejny raz zadziałała zasada: im mniej tym lepiej. Po prostu to dobrze działa i nic dziwnego, że przyszedł sukces.
Ciekawostka: Patti d'Arbanville, inspiracja tej piosenki, to modelka którą poznał na imprezie jaką zorganizował na zakończenie swojej długiej, blisko rocznej, rekonwalescencji. W trakcie swej kariery współpracowała m.in. z Warholem, a w latach 80-tych miała długi romans z Donem Johnsonem (tak! Ten od Policjantów z Miami!). W BTW będzie jeszcze jedna piosenka jej zadedykowana .
pod koniec lat 60-tych wyglądała jakoś tak:
[/quote]
Dziewiąty z utworów "zapomnianych", które wrzuciłem do BTW w tym roku:
Francis Lai LOVE STORY THEME (Where Do I Begin?) 1970 OST: Love Story
w BTW od: 2012
Aczkolwiek to nie tyle zapomniany, co wcześniej nie uwzględniany ze względu na to, że to muzyka filmowa. A o niej pisałem na początku, że raczej pominąłem ten temat. Ale tego konkretnego tematu nie mogłem jednak pominąć, bardziej może ze względu na dawne jej uwielbienie, niż obecne (bo zanim wiedziałem, że to z filmu, czyli zanim powstał BTW, to zapewne bym w takim Topie umieszczał).
Słodziutki motyw z najsłynniejszego chyba współczesnego dramatu miłosnego (choć mam wrażenie, że już trochę zapomnianego przez współczesną młodzież. Młodzież w sensie <30 ).
O filmie może nie będę pisał, jeśli ktoś nie oglądał to proszę koniecznie obejrzeć. Ostrzegam - wyciskacz łez na maxa ! W każdym razie Francis dostał za muzykę do tego filmu Oscara, film zdobył kolejne 6 nominacji, a odtwórcy głównych ról: Ali McGraw i Ryan O'Neal stali się bożyszczami nastolatków i symbolami romantycznej miłości, w dodatku w pewnym sensie zakazanej, ale przełamującej te zakazy. Tacy współcześni Romeo i Julia.
Co do muzyki samej - Francis Lai zrobił melodię idealnie oddającą klimat filmu, megaromantyczną, opartą na powolnym opadaniu serii sekst, czyli interwałów "ładnie brzmiących" (jeden z nauczycieli tłumaczył nam nawet, że dlatego "seksta" ), co nadaje temu motywowi tej słodkości i romantyzmu. Tutaj historyjka - na pewnych warsztatach muzycznych zapamiętałem sobie, że sekstę małą najłatwiej właśnie rozpoznać ze słuchu po tym, że rozpoczyna ona ten motyw. I jeśli sobie w głowie odtworzymy na podstawie słyszanych dwóch dźwięków ową melodię, to możemy być pewni, że to seksta mała .
Ciekawostka: film powstał na podstawie opowiadania Erica Segala, napisanego w tym samym roku zresztą. W 1978 nakręconą ciąg dalszy niejako, na podstawie opowiadania z 1977 (zaczynał się w momencie kiedy kończy się oryginał i pokazuje dalsze losy Olivera. Nie udało się powtórzyć jednak sukcesu oryginału.
dziobaseczek napisał(a):o kurcze cóż za sensacyjna informacja
czytałem o tym w jakimś wywiadzie z Niemenem.
No dobra. Wystarczy tego balladowania i romantyzowania. Bo rok 1970 jakoś zrobił się najbardziej pod tym względem bogaty. Ale były też zupełnie inne klimaty. Bo była też płyta, która zaczynała się tak:
Black Sabbath WAR PIGS 1970 Paranoid
w BTW od: 2009
(mocno psychodeliczne wideo. Brakuje jednak w nim na początku tego słynnego metalicznego głosu Ironmana)
Wytwórnia chciała singla, no to miała Paranoid. Ponieważ okazał się sporym sukcesem, przynajmniej w UK (#4), to wykroiła z płyty jeszcze drugiego singla. Już niespecjalnie radiowego.
Mamy tu do czynienia z naprawdę ciężką muzą, przede wszystkim przez powolny, majestatyczny riff, sączący się niczym płynny metal, jak w tej recenzji muzyki Hendrixa. To już chyba faktycznie mamy do czynienia z narodzinami gatunku, aczkolwiek w jego jeszcze bardzo pierwotnej formie. Choć to chyba już nie jest po prostu hard rock. Do tego obłędny, potępieńczy głos Ozzy'ego, nieco niezborny charakter całości (kolejne fragmenty nie do końca się do siebie pasują, ale sądzę że oddają w dobry sposób fabułę utworu. O czym niżej) - heavy metal jak nic!
Rzecz o ciekawym, apokaliptycznym tekście:
Jestem żelaznym człowiekiem!
Czy on stracił rozum?
Czy on widzi, czy jest ślepy?
Czy w ogóle może chodzić,
Czy może się przewróci przy pierwszym ruchu?
Czy jest żywy, czy może martwy?
Czy ma myśli w swojej głowie?
Po prostu omińmy,
Dlaczego miałby nas obchodzić?
Został przemieniony w stal,
W wielkim magnetycznym polu,
Gdy podróżował w czasie,
Dla przyszłości rodzaju ludzkiego
Nikt go nie chce,
On po prostu gapi się na świat.
Planując swoją zemstę,
Którą niedługo spełni
Już nadszedł czas,
By żelazny człowiek szerzył strach
Zemsta prosto z grobu,
Zabija ludzi, których niegdyś ratował
Nikt go nie chce,
Oni po prostu odwracają wzrok
Nikt nie chce mu pomóc,
Teraz wreszcie ma swoją zemstę
Buty ciężkie od ołowiu,
Napełniają jego ofiary lękiem
Uciekają jak szybko tylko mogą,
Żelazny człowiek znowu żyje!
Co wyjaśniano w ten sposób: był sobie człowiek, który zdobył zdolność podróżowania w czasie. Wybrał się w przyszłość i ujrzał tam zbliżającą się apokalipsę. Jednak w trakcie powrotu, pole magnetyczne którego używał do podróży przemienia w stalowego robota. Nie potrafi się komunikować z ludźmi i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, wszelkie jego próby są ignorowane i wyśmiewane. W końcu wpada w złość i postanawia ukarać głupią ludzkość, zemścić się za doznane upokorzenia. W ten sposób rozpętuje apokalipsę, którą widział w swojej wizji. Historia godna opowiadania s-f czy jakiegoś komiksu! Aczkolwiek jakiekolwiek nawiązania do postaci Ironmana z marvelowskiego uniwersum były błędne, zespół wielokrotnie zaprzeczał. W końcu jednak chyba to się tak ze sobą zżarło, że przy niedawnej filmowej adaptacji komiksu słyszałem promującą ją piosenkę Sabbathów, więc wygląda na to, że na nic się zdały zaprzeczenia i teraz nikt już nie będzie pamiętał, że to funkcjonowało zupełnie osobno.
Ciekawostka: geneza utworu była taka - Tommy tworzy główny riff. Ozzy usłyszawszy go wyobraża sobie wielkiego żelaznego mecha, stąpającego majestatycznie po ziemi ("iron bloke" to roboczy tytuł). Zmiana "bloke" na "man". Geezer na podstawie tytułu wymyśla cały tekst.
Creedence Clearwater Revival HAVE YOU EVER SEEN THE RAIN? 1970 Pendulum
w BTW od: ok. 2001-2
. Aczkolwiek na tej płycie zaszły pewne zmiany w stylu zespołu: dodano klawisze i dęciaki. Na co bardzo nalegał John Fogerty. Ale w tym utworze słychać, że były to bardzo dyskretne dodatki - dęciaków tu akurat w ogóle nie ma, w tle sączy się jedynie hammond, mamy także zagrane parę razy na fortepianie to zejście kilkunotowe między zwrotkami/refrenem.
Kiedy w 1969 CCR przebili w liczbie sprzedanych płyt samych The Beatles (ponad 5 mln vs. niecałe 5 mln. Inna sprawa, że w tamtym roku CCR wydali TRZY ALBUMY !), po liście McCartneya informującego o rozpadzie zespołu, zespół przystąpił do nagrywania nowej płyty z ambitnym celem postawionym sobie przez lidera, Johna Fogerty'ego: zastąpienia na rynku muzycznym The Beatles. BARDZO ambitny plan bym rzekł. I z takim nastawieniem weszli do studia. Więcej na ten temat można poczytać sobie we wkładce do reedycji płyty "Pendulum". Znalazłem nawet to w necie. O tutaj(bardzo ciekawa historia, polecam! Można się m.in. dowiedzieć, że do zespołu się "przyczepił" niedawny menedżer Bitli, który jest uważany za jedną z osób, która ich poróżniła, Allan Klein). Poszło nieźle, ale raczej nie aż tak, by uznać że plan się udał (2 single w 10-ce w Stanach, płyta tamże "tylko" na piątym miejscu. Dużo lepiej m.in. w Australii, gdzie były pierwsze miejsca singli i płyty. Która się na szczycie wcisnęła na 3 tygodnie marca 1971, pomiędzy Santaną a Harrisonem).
Ciekawostka: jak wchodzi refren, to od ponad 10 lat mam niemożebną chęć zaśpiewać "i wanna know, i saved the world today". I odwrotnie - przy kawałku Eurythmics w refrenie mam ochotę zaśpiewać "hey, hey, have you ever seen the rain". Ale to CCR byli pierwsi. O 30 lat .
Ciekawostka 2: to ostatnia płyta zespołu, na której John był producentem. I ostatnia, na której grał jego brat, Tom, który postanowił zacząć ścieżkę solowej kariery. Było to spowodowane tym, że niestety atmosfera w zespole zaczęła się psuć. Na pewno jeden z czynników to ten, że zespół nonstop koncertował i nagrywał (6 płyt w 3 lata to nie w kij dmuchał) i mało kto by wytrzymał to bez napięć. Drugi to taki, że John objął w zespole rządy twardej ręki, nie pozwalając się wystarczająco realizować innym członkom zespołu. Tom kilkukrotnie już miał odchodzić, ale zawsze zmieniał zdanie, w końcu jednak odszedł ostatecznie. Jeśli chodzi o resztę grupy, to też były tarcia. W końcu doszło do zgniłego kompromisu, że każdy śpiewa własne piosenki, a John gra w nie swoich kompozycjach tylko na gitarze rytmicznej. Na dłuższą metę jednak nie mogło to działać w ten sposób i mimo nadal dobrych wyników sprzedaży tak singli, jak i następnej płyty (wydanej w 1972) i dużej popularności zespołu, w końcu doszło do jego rozpadu, niedługo po owej płycie.
Ciekawostka 3: zespół dzierży "dziwny" rekord: 5 razy single zdobywały #2 na Billboardzie, ale ani jednego #1.
Ciekawostka 4: przy "Proud Mary" miałem napisać jeszcze jakąś ciekawostkę, ale już zapomniałem jaką :jezor: .
Teraz dopiero mi się przypomniało, że przy ostatnim utworze w BTW konkretnego wykonawcy wpisywałem także ewentualne utwory, które są blisko BTW/były rozważane. Na szczęście jak teraz patrzę, to wykonawcy których ostatnio opisywałem albo mają tylko 1 utwór i nie było żadnych kandydatów, albo będą mieć jeszcze inne utwory, więc na szczęście nie było jakiegoś wielkiego braku związanego z tym, że zapomniałem o tym zwyczaju. Tutaj do niego powracam. Blisko BTW są, albo były rozważane też: Molina, Fortunate Son, Bad Moon Rising, Heard It Through the Grapevine (polecam właśnie tą wersję! 11 minut!!! Od początku szóstej robi się całkiem ciekawie!). Sporo tego, ale wszystkie utwory dość podobne i trudno wybrać po prostu. Zresztą - to chyba ogólny problem z twórczością CCR, że wszystko jest fajne, ale na dłuższą metę to jednak zbyt podobne i zespół niespecjalnie się zmieniał z płyty na płytę.
-----------------------------------------------------------------
Przed chwilą o desczu, a teraz coś słonecznego:
Mungo Jerry IN THE SUMMERTIME 1970 singiel / 1971: Electronically Tested
w BTW od: ok. 2000-01
tylko co robi sobowtór Johna Bonhama za pianinem? . No i ta butelka - dotąd nie miałem pojęcia że na niej tam grali!
Do zeszłego roku zawsze myślałem, że Mungo Jerry to pseudonim jakiegoś faceta, najpewniej Murzyna. A tu okazało się, że to nazwa zespołu. Nazwa wzięta z wiersza T.S.Elliota p.t. "Mungojerrie and Rumpelteazer"(ale tytuł!). Zespół zmieniał nonstop skład, jedynie wokalista był stały (Ray Dorset), żeby było jeszcze ciekawiej, to istnieją do dziś (!), a zaczęli właśnie 1970. Od razu hiciorem, który zapewnił im nieśmiertelność, a nawet przejściową "mungomanię" (heh, ależ to brzmi ).
Bo to było prawdziwe wejście smoka: pierwszy singiel zespołu, 7 razy na szczycie w UK, tamże w ponad 20 innych krajach (wiki podaje, że w 26), do dziś obłędna liczba 30 mln sprzedanych kopii. 2 kolejne single to znowu pierwsze miejsca, w międzyczasie nagroda za najlepszy debiut, nagroda im. Igora Novello dla najlepszego kompozytora, nagroda za najlepszy zespół koncertowy 1971... no, krótko mówiąc: masa nagród i sukcesów, poszło świetnie. I do 1976 trwała taka passa, szczególnie jeśli chodzi o wakacyjne hity, które zawsze się zespołowi udawały i śmiało mogli liczyć na sukces takich letnich singli. Potem jeszcze w latach 80-tych jakoś nieźle szło, w 90-tych już raczej odcinali kupony, a obecnie produkują raczej kolejne wersje swojego największe przeboju, które raz na 10 lat wchodzą na listy przebojów.
Prawdopodobnie zresztą poznałem ten kawałek właśnie z takiej okazji, w jakimś remixie czy może nawet coverze. Trudno rzec, bo brzmiał niemal identycznie.
Rzecz lekka, z niezobowiązującym tekstem, zabawnymi efektami dźwiękowymi, charakterystycznym beatboxem (jakbyśmy to dziś nazwali) podawanym w "dżdżownicowym" rytmie. Napisana w 10 minut, kiedy wokalista chwycił gdzieś stojącą w rogu starą gitarę, zaczął grać i od razu dodał tekst. Ot, typowy wakacyjny przebój. Od razu weselej .
Ciekawostka: wg. Daily Mail to najlepiej sprzedający się singiel w historii!
Ciekawostka 2: ze względu na tekst "have a drink, have a drive, go out and see what you can find" piosenka miała pewne problemy po wielu latach. Ale też potrafiono to też jakoś sensownie spożytkować i użyto piosenki w kampanii ostrzegającej przed jazdą po alkoholu.
edit: przejrzałem youtube'a. To był jednak cover - Shaggy zmajstrował taki w 1995. Poza Szagowatym głosem, to rzeczywiście praktycznie to samo . Tylko zauważyłem, że nie ma tego "have a drink, have a drive", poprawiono tekst politycznie że tak powiem.
Cat Stevens WILD WORLD 1970 Tea for the Tillerman
w BTW od: ok. 2004 (wcześniej był tam cover!)
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=tsAfW2sjl9I&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
To już drugi Cat z 1970, ale z innej płyty niż poprzedni, dlatego nie ciągiem poleciałem nim.
Jak już wyżej napisałem, na pewno dużo wcześniej znałem cover. A konkretniej - wersję Mr Big. I przez wiele lat nie miałem nawet świadomości, że to cover, który poznałem ok. 1991-2, w każdym razie wtedy kiedy to był przebój i myślę że z 5 lat conajmniej nie wiedziałem o tym. Choć niewykluczone, że gdzieś słyszałem oryginał w międzyczasie, ale nie zauważyłem, że jest inny od coveru.
Piosenka chyba słusznie uważana za najlepsze jego dzieło, a na pewno największy przebój. Podobnie jak "Lady d'Arbanville", tekstowo jest o tej samej dziewczynie, która wyjechała do Paryża rozwijać tam karierę modelki, co się ostatecznie stało przyczyną rozpadu ich związku (łatwo to zauważyć w tekście: "jeśli chcesz jechać - jedź. Jest tyle fajnych rzeczy, które możesz założyć")
Zaraźliwa melodia, stonowany akustyczny aranż. Po prostu to, w czym był Cat najlepszy, znalazło tutaj odbicie w swej idealnej postaci.
Cat stopniowo wchodził w religijne klimaty, poszukiwania duchowe, eksperymenty z różnymi religiami, w końcu ok. 1977 wybrał islam i o ile dobrze pamiętam w 1979 zmienił wyznanie, a także imię (na Yusuf Islam). I zawiesił przygodę z muzyką aż do lat 90-tych, kiedy to wydawał płyty z typowo islamską muzyką (bez instrumentów, poza perkusyjnymi). Głośniej zrobiło się o nim po ataku na WTC w 2001, przede wszystkim dlatego, że skrytykował ataki, tłumacząc że islam zakazuje zabijania niewinnych ludzi. Zaczął też mocno działać na rzecz pojednania między islamem, a chrześcijaństwem. No i powrócił do "normalnej" muzyki.
Ciekawostka: w 1987 jakoś gostek stwierdził, że hit Pet Shop Boys - "It's a sin" - jest plagiatem piosenki Cata. Co mogę napisać... Hmm... Może tyle: :eh: . PSB go pozwali i wygrali sprawę.
Ciekawostka 2: pod koniec pierwszego okresu kariery, czyli na płytach wydanych po 1976, Cat eksperymentował z... muzyką elektroniczną (pojawiają się nawet przy jego nazwisku takie określenia jak: techno, electro, synthpop! ). Średnio to widzę i chyba wolę tego nie słuchać .
Blisko BTW: Morning Has Broken (szczególnie ten motyw na fortepianie jest super)
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.09.2012 12:08 PM przez Miszon.)
Aha. Warto by może napisać, jakie kawałki z The Beatles są blisko BTW (a de facto - gdybym traktował je taką miarą, jak inne zespoły, to by w nim były):
- Love Me Do - singlowa!
- Twist and Shout
- From Me to You - kiedyś mój nr 1 zespołu!
- She Loves You
- Till There Was You
- And I Love Her
- Help!
- Eleanor Rigby
- Yellow Submarine
- For No One
- Strawberry Fields Forever
- Penny Lane
- She's Leaving Home
- Lady Madonna
- Revolution - singlowa!
- Hey Bulldog
- Come Together
- You Never Give Me Your Money
- Across the Universe - płytowa!
- Get Back - singlowa!
Mniej więcej to jakoś taka ta lista. Akurat równa liczba, więc dalej nie dopisuję .
Ogólnie kawałków Bitli w BTW jest obecnie 17, ale ponieważ 2 dopisałem po czasie (Please Please Me i LSD), to do konkursu zaliczam 15. Oznacza to, że oczywiście wszyscy otrzymują 1 punkt za zgadnięcie zespołu (i to jest ten punkt, którego niejako na starcie każdy mógł oczekiwać ), ale nikt nie dostaje dodatkowego za zgadnięcie liczby utworów (w sumie to powinny to być conajmniej ze 2, ze względu na trudność trafienia. No, ale skoro nikt nie trafił, to nie ma problemu). Aczkolwiek wyróżnienie jakieś powinni otrzymać albarn i aaktt, którzy pomylili się o JEDEN utwór! (typowali odpowiednio 14 i 16) Pech, trzeba przyznać.
Można też rozstrzygnąć pytanie związane z podziałem utworów na dekady i gradacją, ponieważ już lecę pozycjami z ostatniego zakresu, czyli 1970-73, więc już rozkład jest znany. Wygląda on zatem tak:
1939-49: 5
1950-59: 22
1960-69: 84
1970-73: 48
Przypomnijmy sobie typy (pogrubiam dobre strzały, a podkreślam MINIMALNE pudła):
Jak widać, widząc typ Kertoipa po prostu doznałem opadu szczęki, bo chłopak totalnie pozamiatał . Zastanawiałem się nawet, czy nie zhakował mojego kompa .
Każdy zatem dostaje po punkcie za dobrą gradację. Kertoip dodatkowy punkt za celny strzał z najstarszymi kawałkami.
Znawca przedstawia się tak:
Kertoip: 4 Wspólny: 18(zaokrąglone jego typy to: 12, 24, 75, 46. To daje śmieszną sumę, bo brakuje 2 utworów, więc dodałem je po po 1 do ostatnich dekad. Czyli: 12, 24, 76, 47)
albarn: 30
aaktt: 30
thestranglers: 38
Czyli kolejny punkt dla Kertoipa. Który jak widać po tym etapie mocno zaszalał (przy kolejnych konkursach będę musiał jako zrównoważyć wartość pytań. Z drugiej strony - to było niewątpliwie najtrudniejsze, bo najbardziej rozbudowane, więc może rzeczywiście słusznie można tu najwięcej punktów zdobyć? Jakie Wasze opinie?)
Do rozstrzygnięcia pozostało jeszcze jedno pytanie punktowane i jedno bonusowe, które miało przeważać w przypadku remisu:
Cytat:7. Ile utworów jest nie po angielsku? (żeby nie było - jeśli jest 1 zdanie nie po angielsku, to się nie liczy. Czyli dajmy na to - "Michelle" odpada. Cały albo chociaż większość musi być po innemu) (1p.)
8. Ile jest utworów instrumentalnych? (0p.)
Ale patrząc na razie na Wasze typy i to, jak się przedstawia rzeczywistość odnośnie ostatniego punktowanego pytania, to ciężko będzie komukolwiek zdobyć jeszcze jakiś punkt . Podobnie przy pytaniu bonusowym.
Dziewiąty z utworów "zapomnianych", które wrzuciłem do BTW w tym roku:
Francis Lai LOVE STORY THEME (Where Do I Begin?) 1970 OST: Love Story
w BTW od: 2012
).
O filmie może nie będę pisał, jeśli ktoś nie oglądał to proszę koniecznie obejrzeć. Ostrzegam - wyciskacz łez na maxa ! W każdym razie Francis dostał za muzykę do tego filmu Oscara, film zdobył kolejne 6 nominacji, a odtwórcy głównych ról: Ali McGraw i Ryan O'Neal stali się bożyszczami nastolatków i symbolami romantycznej miłości, w dodatku w pewnym sensie zakazanej, ale przełamującej te zakazy. Tacy współcześni Romeo i Julia.
Co do muzyki samej - Francis Lai zrobił melodię idealnie oddającą klimat filmu, megaromantyczną, opartą na powolnym opadaniu serii sekst, czyli interwałów "ładnie brzmiących" (jeden z nauczycieli tłumaczył nam nawet, że dlatego "seksta" ), co nadaje temu motywowi tej słodkości i romantyzmu. Tutaj historyjka - na pewnych warsztatach muzycznych zapamiętałem sobie, że sekstę małą najłatwiej właśnie rozpoznać ze słuchu po tym, że rozpoczyna ona ten motyw. I jeśli sobie w głowie odtworzymy na podstawie słyszanych dwóch dźwięków ową melodię, to możemy być pewni, że to seksta mała .
Ciekawostka: film powstał na podstawie Erica Segala, napisanego w tym samym roku zresztą. W 1978 nakręconą ciąg dalszy niejako, na podstawie opowiadania z 1977 (zaczynał się w momencie kiedy kończy się oryginał i pokazuje dalsze losy Olivera. Nie udało się powtórzyć jednak sukcesu oryginału.
No dobra. Wystarczy tego balladowania i romantyzowania. Bo rok 1970 jakoś zrobił się najbardziej pod tym względem bogaty. Ale były też zupełnie inne klimaty. Bo była też płyta, która zaczynała się tak:
Black Sabbath WAR PIGS 1970 Paranoid
w BTW od: 2009
(koncert w Paryżu, 1970. Ozzy niemal cały czas źle wchodzi z wokalem. W sensie - nierówno . Nawet mnie to nieco irytuje. Aha - przyjrzyjcie się gitarze Iommiego i jej zawiadiackim, diabelskim "różkom". Wkrótce będzie to jeden z najsłynniejszych modeli gitar!)
Black Sabbath to zespół który stworzył jeden z archetypów rockowych - "muzycy rockowi są odrażający, brudni i źli", a ich muzyka jest zła i sprowadza na złą drogę. Tzn. - to drugie było już od Presleya, ale to pierwsze raczej nie występowało w dużych ilościach. No to teraz wystąpiło. Te gołębie i szczury zgryzane przez Ozzy'ego na koncertach, ta nazwa zespołu, te wątki satanistyczne w wielu kawałkach (swoją drogą - wydaje mi się, że za takie wejście do popkultury satanizmu w pewnym stopniu odpowiada nasz krajan, czyli Roman Polański. A konkretniej - "Dziecko Rosemary". A może po prostu to się tak jakoś zgrało?).
Nie przepadam szczerze mówiąc za brzmieniem kawałków z tej płyty. Produkcja nadaje im nieco nieprzyjemnego w słuchaniu, "mulistego" charakteru. Bas OK, bo brytyjsku wycofany. Ale gitara jest taka zgaszona, jakby była nagrywana na jakimś "ruskim efekcie", momentami brzmi jak syntezator, a bębny mają średnią dynamikę i mało przestrzeni. No, ale może miało tak być, "cmentarnie i duszno".
Utwór to przede wszystkim popis perkusisty. Bill Ward robi naprawdę świetną robotę. We wstawkach między solówkami na perkusji, wspomaganymi mini solówkami Iommiego na gitarze, słyszymy zawodzący głos Ozzy'ego, idealnie nadający złowieszczy klimat całości. Końcówka kompozycji nazywana bywa czasami "Luke's Wall" i wyszczególniana osobno, bądź jako "including".
Rzecz traktuje o wojnie w Wietnamie i jest oczywiście stanowczym przeciwko niej protestem, aczkolwiek autor tekstów na płytę, basista Geezer Butler (to też rzadkość, żeby basista udzielał się słownie, sam nie śpiewając. Powszechnie wszak wiadomo, że jeśli nie są jednocześnie wokalistami, to mruki ) komentował wyjaśniając jej znaczenie, że "o politykach i bogatych ludziach, którzy zaczęli wojnę, a biedni ludzie na niej ginęli", ale z kolei Ozbourne przyznawał, że "nie wiedzieli nic o wojnie w Wietnamie".
Ciekawostka: w pierwotnej wersji utwór nosił tytuł "Walpurgias" i miał inny tekst. Była nawet grany na koncertach (cały czas zmieniany, z koncertu na koncert) przed wydaniem płyty. Ale menedżer zasugerował zespołowi, że piosenka jest "zbyt sataniczna" i zmieniono jej tematykę.
Ciekawostka 2: czy Bridge Over Troubled Water i War Pigs mogą mieć coś wspólnego? Okazuje się, że poza tym, że płytka "Paranoid", druga w dorobku Sabbathów i ich największy komercyjny sukces, na tydzień zdetronizowała S&G w rankingu sprzedaży w UK (po czym Bridge wrócił na kolejne tygodnie), to obie te piosenki znalazły się na liście utworów, które są "wątpliwe tekstowo" i które zalecono, by nie grać po zamachu 11 września (szkoda, że spóźniłem się z prezentacją w BTW o te parę dni, byłoby idealne zgranie). Na liście było więcej takich "kwiatków", jak S&G (bo "War Pigs" w pewnym sensie jeszcze jakoś rozumiem), ale jeśli chodzi o mnie to totalne i :roll: (z Beatlesów było m.in. "Ob-la-di-ob-la-da" i "Lucy in the sky with diamonds").
Black Sabbath PARANOID 1970 Paranoid
w BTW od: 2007
(ten sam koncert)
Rzadko w BTW zdarza się coś takiego, że naprawdę nie lubię jakiegoś utworu, a on w nim jest. Zdarzają się jednak takie niewygodne dla mnie przypadki. To jeden z nich. Problem z nim jest taki, że gdybym go nie umieścił, to powinienem sobie darować innych Sabbathów. To mniej więcej tak, jakbym przy Bitlach nie uwzględnił "Yesterday", czy Zeppelinach "Stairway to heaven". Po prostu - największy ich klasyk.
Którego legendy kompletnie nie rozumiem. Kawałek ewidentnie ułożony na kolanie, zresztą - tak po prostu było, bo okazało się że płyta jest nieco za krótka, a w dodatku nie ma na niej żadnego kawałka, który wytwórnia mogłaby wypuścić na singlu. Tak więc Tommy chwycił gitarę, zagrał ten niemal jednoakordowy riff, Geezer chwycił kartkę i nabazgrał jakiś mało sensowny tekst. I po 25 minutach singiel był gotowy i nagrany. Toporny rytm, najprostszy jaki tylko można sobie wyobrazić, monotonna melodia spowodowana tą "jednoakordowością" podkładu, jakaś krótka solówka dla minimalnego urozmaicenia. No OK - można powiedzieć że jakaś zapowiedź punka, dużo w tym energii itd., ale znowu ta dusząca wszystko zamulająca produkcja jakoś tej energii ujmuje i zdecydowanie w rezultacie rzecz nie budzi mojej sympatii. Ot, prostacki wygłup. I skąd ta legenda? Nie wiem.
Tak czy inaczej - w BTW jest, ale ja potrafię się jedynie z tego utworu śmiać, niż szanować. Jedziemy zatem dalej:
...pierwsza strona płyty kończyła się tak (w dodatku - podręcznikowe wręcz ułożenie utworów! 1,2 i 4 to te najsłynniejsze, w tym single!):
Black Sabbath IRON MAN 1970 Paranoid
w BTW od: 2008
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=P8DHGmi3NAQ&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen> (mocno psychodeliczne wideo. Brakuje jednak w nim na początku tego słynnego metalicznego głosu Ironmana)
Wytwórnia chciała singla, no to miała Paranoid. Ponieważ okazał się sporym sukcesem, przynajmniej w UK (#4), to wykroiła z płyty jeszcze drugiego singla. Już niespecjalnie radiowego.
Mamy tu do czynienia z naprawdę ciężką muzą, przede wszystkim przez powolny, majestatyczny riff, sączący się niczym płynny metal, jak w tej recenzji muzyki Hendrixa. To już chyba faktycznie mamy do czynienia z narodzinami gatunku, aczkolwiek w jego jeszcze bardzo pierwotnej formie. Choć to chyba już nie jest po prostu hard rock. Do tego obłędny, potępieńczy głos Ozzy'ego, nieco niezborny charakter całości (kolejne fragmenty nie do końca się do siebie pasują, ale sądzę że oddają w dobry sposób fabułę utworu. O czym niżej) - heavy metal jak nic!
Rzecz o ciekawym, apokaliptycznym tekście:
Jestem żelaznym człowiekiem!
Czy on stracił rozum?
Czy on widzi, czy jest ślepy?
Czy w ogóle może chodzić,
Czy może się przewróci przy pierwszym ruchu?
Czy jest żywy, czy może martwy?
Czy ma myśli w swojej głowie?
Po prostu omińmy,
Dlaczego miałby nas obchodzić?
Został przemieniony w stal,
W wielkim magnetycznym polu,
Gdy podróżował w czasie,
Dla przyszłości rodzaju ludzkiego
Nikt go nie chce,
On po prostu gapi się na świat.
Planując swoją zemstę,
Którą niedługo spełni
Już nadszedł czas,
By żelazny człowiek szerzył strach
Zemsta prosto z grobu,
Zabija ludzi, których niegdyś ratował
Nikt go nie chce,
Oni po prostu odwracają wzrok
Nikt nie chce mu pomóc,
Teraz wreszcie ma swoją zemstę
Buty ciężkie od ołowiu,
Napełniają jego ofiary lękiem
Uciekają jak szybko tylko mogą,
Żelazny człowiek znowu żyje!
Co wyjaśniano w ten sposób: był sobie człowiek, który zdobył zdolność podróżowania w czasie. Wybrał się w przyszłość i ujrzał tam zbliżającą się apokalipsę. Jednak w trakcie powrotu, pole magnetyczne którego używał do podróży przemienia w stalowego robota. Nie potrafi się komunikować z ludźmi i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, wszelkie jego próby są ignorowane i wyśmiewane. W końcu wpada w złość i postanawia ukarać głupią ludzkość, zemścić się za doznane upokorzenia. W ten sposób rozpętuje apokalipsę, którą widział w swojej wizji. Historia godna opowiadania s-f czy jakiegoś komiksu! Aczkolwiek jakiekolwiek nawiązania do postaci Ironmana z marvelowskiego uniwersum były błędne, zespół wielokrotnie zaprzeczał. W końcu jednak chyba to się tak ze sobą zżarło, że przy niedawnej filmowej adaptacji komiksu słyszałem promującą ją piosenkę Sabbathów, więc wygląda na to, że na nic się zdały zaprzeczenia i teraz nikt już nie będzie pamiętał, że to funkcjonowało zupełnie osobno.
Ciekawostka: geneza utworu była taka - Tommy tworzy główny riff. Ozzy usłyszawszy go wyobraża sobie wielkiego żelaznego mecha, stąpającego majestatycznie po ziemi ("iron bloke" to roboczy tytuł). Zmiana "bloke" na "man". Geezer na podstawie tytułu układa cały tekst.
Creedence Clearwater Revival HAVE YOU EVER SEEN THE RAIN? 1970 Pendulum
w BTW od: ok. 2001-2
. Aczkolwiek na tej płycie zaszły pewne zmiany w stylu zespołu: dodano klawisze i dęciaki. Na co bardzo nalegał John Fogerty. Ale w tym utworze słychać, że były to bardzo dyskretne dodatki - dęciaków tu akurat w ogóle nie ma, w tle sączy się jedynie hammond, mamy także zagrane parę razy na fortepianie to zejście kilkunotowe między zwrotkami/refrenem.
Kiedy w 1969 CCR przebili w liczbie sprzedanych płyt samych The Beatles (ponad 5 mln vs. niecałe 5 mln. Inna sprawa, że w tamtym roku CCR wydali TRZY ALBUMY !), po liście McCartneya informującego o rozpadzie zespołu, zespół przystąpił do nagrywania nowej płyty z ambitnym celem postawionym sobie przez lidera, Johna Fogerty'ego: zastąpienia na rynku muzycznym The Beatles. BARDZO ambitny plan bym rzekł. I z takim nastawieniem weszli do studia. Więcej na ten temat można poczytać sobie we wkładce do reedycji płyty "Pendulum". Znalazłem nawet to w necie. O tutaj (bardzo ciekawa historia, polecam! Można się m.in. dowiedzieć, że do zespołu się "przyczepił" niedawny menedżer Bitli, który jest uważany za jedną z osób, która ich poróżniła, Allan Klein). Poszło nieźle, ale raczej nie aż tak, by uznać że plan się udał (2 single w 10-ce w Stanach, płyta tamże "tylko" na piątym miejscu. Dużo lepiej m.in. w Australii, gdzie były pierwsze miejsca singli i płyty. Która się na szczycie wcisnęła na 3 tygodnie marca 1971, pomiędzy Santaną a Harrisonem).
Ciekawostka: jak wchodzi refren, to od ponad 10 lat mam niemożebną chęć zaśpiewać "i wanna know, i saved the world today". I odwrotnie - przy kawałku Eurythmics w refrenie mam ochotę zaśpiewać "hey, hey, have you ever seen the rain". Ale to CCR byli pierwsi. O 30 lat .
Ciekawostka 2: to ostatnia płyta zespołu, na której John był producentem. I ostatnia, na której grał jego brat, Tom, który postanowił zacząć ścieżkę solowej kariery. Było to spowodowane tym, że niestety atmosfera w zespole zaczęła się psuć. Na pewno jeden z czynników to ten, że zespół nonstop koncertował i nagrywał (6 płyt w 3 lata to nie w kij dmuchał) i mało kto by wytrzymał to bez napięć. Drugi to taki, że John objął w zespole rządy twardej ręki, nie pozwalając się wystarczająco realizować innym członkom zespołu. Tom kilkukrotnie już miał odchodzić, ale zawsze zmieniał zdanie, w końcu jednak odszedł ostatecznie. Jeśli chodzi o resztę grupy, to też były tarcia. W końcu doszło do zgniłego kompromisu, że każdy śpiewa własne piosenki, a John gra w nie swoich kompozycjach tylko na gitarze rytmicznej. Na dłuższą metę jednak nie mogło to działać w ten sposób i mimo nadal dobrych wyników sprzedaży tak singli, jak i następnej płyty (wydanej w 1972) i dużej popularności zespołu, w końcu doszło do jego rozpadu, niedługo po owej płycie.
Ciekawostka 3: zespół dzierży "dziwny" rekord: 5 razy single zdobywały #2 na Billboardzie, ale ani jednego #1.
Ciekawostka 4: przy "Proud Mary" miałem napisać jeszcze jakąś ciekawostkę, ale już zapomniałem jaką :jezor: .
Teraz dopiero mi się przypomniało, że przy ostatnim utworze w BTW konkretnego wykonawcy wpisywałem także e
wentualne utwory, które są blisko BTW/były rozważane. Na szczęście jak teraz patrzę, to wykonawcy których ostatnio opisywałem albo mają tylko 1 utwór i nie było żadnych kandydatów, albo będą mieć jeszcze inne utwory, więc na szczęście nie było jakiegoś wielkiego braku związanego z tym, że zapomniałem o tym zwyczaju. Tutaj do niego powracam. Blisko BTW są, albo były rozważane też: Molina, Fortunate Son, Bad Moon Rising, Heard It Through the Grapevine (polecam właśnie tą wersję! 11 minut!!! Od początku szóstej robi się całkiem ciekawie!). Sporo tego, ale wszystkie utwory dość podobne i trudno wybrać po prostu. Zresztą - to chyba ogólny problem z twórczością CCR, że wszystko jest fajne, ale na dłuższą metę to jednak zbyt podobne i zespół niespecjalnie się zmieniał z płyty na płytę.
Korzystając z wolnego dnia i brzydkiej pogody, która nie pozwoli mi wyjść na planowany rower, zrobię więcej niż planowane dziś utwory. Zresztą, planowałem tylko serię Sabbathów. Ale jakoś nie chciałem tak ponuro kończyć dzisiejszego dnia. Zwłaszcza że pogoda też przygnębia. No to coś słonecznego:
Mungo Jerry IN THE SUMMERTIME 1970 singiel / 1971: Electronically Tested
w BTW od: ok. 2000-01
tylko co robi sobowtór Johna Bonhama za pianinem? . No i ta butelka - dotąd nie miałem pojęcia że na niej tam grali!
Do zeszłego roku zawsze myślałem, że Mungo Jerry to pseudonim jakiegoś faceta, najpewniej Murzyna. A tu okazało się, że to nazwa zespołu. Nazwa wzięta z wiersza T.S.Elliota p.t. "Mungojerrie and Rumpelteazer"(ale tytuł!). Zespół zmieniał nonstop skład, jedynie wokalista był stały (Ray Dorset), żeby było jeszcze ciekawiej, to istnieją do dziś (!), a zaczęli właśnie 1970. Od razu hiciorem, który zapewnił im nieśmiertelność, a nawet przejściową "mungomanię" (heh, ależ to brzmi ).
Bo to było prawdziwe wejście smoka: pierwszy singiel zespołu, 7 razy na szczycie w UK, tamże w ponad 20 innych krajach (wiki podaje, że w 26), do dziś obłędna liczba 30 mln sprzedanych kopii. 2 kolejne single to znowu pierwsze miejsca, w międzyczasie nagroda za najlepszy debiut, nagroda im. Igora Novello dla najlepszego kompozytora, nagroda za najlepszy zespół koncertowy 1971... no, krótko mówiąc: masa nagród i sukcesów, poszło świetnie. I do 1976 trwała taka passa, szczególnie jeśli chodzi o wakacyjne hity, które zawsze się zespołowi udawały i śmiało mogli liczyć na sukces takich letnich singli. Potem jeszcze w latach 80-tych jakoś nieźle szło, w 90-tych już raczej odcinali kupony, a obecnie produkują raczej kolejne wersje swojego największe przeboju, które raz na 10 lat wchodzą na listy przebojów.
Prawdopodobnie zresztą poznałem ten kawałek właśnie z takiej okazji, w jakimś remixie czy może nawet coverze. Trudno rzec, bo brzmiał niemal identycznie.
Rzecz lekka, z niezobowiązującym tekstem, zabawnymi efektami dźwiękowymi, charakterystycznym beatboxem (jakbyśmy to dziś nazwali) podawanym w "dżdżownicowym" rytmie. Napisana w 10 minut, kiedy wokalista chwycił gdzieś stojącą w rogu starą gitarę, zaczął grać i od razu dodał tekst. Ot, typowy wakacyjny przebój. Od razu weselej .
Ciekawostka: wg. Daily Mail to najlepiej sprzedający się singiel w historii!
Ciekawostka 2: ze względu na tekst "have a drink, have a drive, go out and see what you can find" piosenka miała pewne problemy po wielu latach. Ale też potrafiono to też jakoś sensownie spożytkować i użyto piosenki w kampanii ostrzegającej przed jazdą po alkoholu.
edit: przejrzałem youtube'a. To był jednak cover - Shaggy zmajstrował taki w 1995. Poza Szagowatym głosem, to rzeczywiście praktycznie to samo . Tylko zauważyłem, że nie ma tego "have a drink, have a drive", poprawiono tekst politycznie że tak powiem.
Cat Stevens WILD WORLD 1970 Tea for the Tillerman
w BTW od: ok. 2004 (wcześniej był tam cover!)
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=tsAfW2sjl9I&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
To już drugi Cat z 1970, ale z innej płyty niż poprzedni, dlatego nie ciągiem poleciałem nim.
Jak już wyżej napisałem, na pewno dużo wcześniej znałem cover. A konkretniej - wersję Mr Big. I przez wiele lat nie miałem nawet świadomości, że to cover, który poznałem ok. 1991-2, w każdym razie wtedy kiedy to był przebój i myślę że z 5 lat conajmniej nie wiedziałem o tym. Choć niewykluczone, że gdzieś słyszałem oryginał w międzyczasie, ale nie zauważyłem, że jest inny od coveru.
Piosenka chyba słusznie uważana za najlepsze jego dzieło, a na pewno największy przebój. Podobnie jak "Lady d'Arbanville", tekstowo jest o tej samej dziewczynie, która wyjechała do Paryża rozwijać tam karierę modelki, co się ostatecznie stało przyczyną rozpadu ich związku (łatwo to zauważyć w tekście: "jeśli chcesz jechać - jedź. Jest tyle fajnych rzeczy, które możesz założyć")
Zaraźliwa melodia, stonowany akustyczny aranż. Po prostu to, w czym był Cat najlepszy, znalazło tutaj odbicie w swej idealnej postaci.
Cat stopniowo wchodził w religijne klimaty, poszukiwania duchowe, eksperymenty z różnymi religiami, w końcu ok. 1977 wybrał islam i o ile dobrze pamiętam w 1979 zmienił wyznanie, a także imię (na Yusuf Islam). I zawiesił przygodę z muzyką aż do lat 90-tych, kiedy to wydawał płyty z typowo islamską muzyką (bez instrumentów, poza perkusyjnymi). Głośniej zrobiło się o nim po ataku na WTC w 2001, przede wszystkim dlatego, że skrytykował ataki, tłumacząc że islam zakazuje zabijania niewinnych ludzi. Zaczął też mocno działać na rzecz pojednania między islamem, a chrześcijaństwem. No i powrócił do "normalnej" muzyki.
Ciekawostka: w 1987 jakoś gostek stwierdził, że hit Pet Shop Boys - "It's a sin" - jest plagiatem piosenki Cata. Co mogę napisać... Hmm... Może tyle: :eh: . PSB go pozwali i wygrali sprawę.
Ciekawostka 2: pod koniec pierwszego okresu kariery, czyli na płytach wydanych po 1976, Cat eksperymentował z... muzyką elektroniczną (pojawiają się nawet przy jego nazwisku takie określenia jak: techno, electro, synthpop! ). Średnio to widzę i chyba wolę tego nie słuchać .
Blisko BTW: Morning Has Broken (szczególnie ten motyw na fortepianie jest super)
Ten Years After I'D LOVE TO CHANGE THE WORLD 1971 A Space in Time
w BTW od: ok.2009. Zapomniałem na całe lata o tym kawałku (a na pewno znałem go w latach 90-tych) i przypomniał mi o nim dopiero Niedźwiedź, który go zagrał w jakiejś audycji przed Trójkowym TW. Chyba w 2009 (albo 2008). A potem jeszcze raz w jakimś krótkim czasie to usłyszałem i wtedy się upewniłem, że wrzucam do BTW
---------------------------------------------------------------------------
Buddy Holly nie jest obecny w BTW osobiście. Ale duchowo owszem tak. Najbardziej w tej piosence: Don McLean AMERICAN PIE 1971 American Pie
w BTW od: ok. 2001 (jakoś rok po tym, jak nagrała to Madonna i pierwszy raz usłyszałem ten kawałek. Oczywiście najpierw w jej wersji)
(WOW! Ta łza na końcu!)
Piosenka zadedykowna Buddy'emu Holly'emu, upowszechniła określenie katastrofy samolotu, w której zginął Buddy, Big Bopper i Ritchie Valens jako "dzień, w którym umarła muzyka". Mamy tu do czynienia z bardzo długim tekstem, wręcz klasyczną folkową "bardzianą" balladą, którą interpretowano na różny sposób już od samego początku jej wydania na płycie. Sam autor przez niemal całe lata 70-te odżegnywał się od podpowiadania interpretacji, potem tylko powiedział, że rzecz jest częściowo autobiograficzna i opowiada o nim od końca lat 50-tych przez całe 60-te. Ale w kolejnych latach stwierdzał, że doszedł do wniosku iż autor powinien oddać swe dzieło słuchaczom i im pozwolić na indywidualną interpretację, nie podpowiadając dokładnych rozwiązań (w 2009 przyznał jednak, że napisanie pierwszej zwrotki było dla niego momentem, który pozwolił mu się otrząsnąć z długiej wewnętrznej żałoby po śmierci Holly'ego). Jedno możemy powiedzieć na pewno: jako nastolatek Don roznosił gazety i słyszymy w tekście, jakie wrażenie wywarła na nim owa katastrofa. Zresztą - przeczytajmy sobie całość:
A long, long time ago...
I can still remember
How that music used to make me smile.
And I knew if I had my chance
That I could make those people dance
And, maybe, they'd be happy for a while.
But february made me shiver
With every paper I'd deliver.
Bad news on the doorstep;
I couldn't take one more step.
I can't remember if I cried
When I read about his widowed bride,
But something touched me deep inside
The day the music died.
So bye-bye, miss american pie.
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
And them good old boys were drinkin' whiskey and rye
Singin', "this'll be the day that I die."
"this'll be the day that I die."
Did you write the book of love,
And do you have faith in God above,
If the Bible tells you so?
Do you believe in rock 'n roll,
Can music save your mortal soul,
And can you teach me how to dance real slow?
Well, I know that you're in love with him
`cause I saw you dancin' in the gym.
You both kicked off your shoes.
Man, I dig those rhythm and blues.
I was a lonely teenage broncin' buck
With a pink carnation and a pickup truck,
But I knew I was out of luck
The day the music died.
I started singin',
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
Them good old boys were drinkin' whiskey and rye
And singin', "this'll be the day that I die.
"this'll be the day that I die."
Now for ten years we've been on our own
And moss grows fat on a rollin' stone,
But that's not how it used to be.
When the jester sang for the king and queen,
In a coat he borrowed from james dean
And a voice that came from you and me,
Oh, and while the king was looking down,
The jester stole his thorny crown.
The courtroom was adjourned;
No verdict was returned.
And while lennon read a book of marx,
The quartet practiced in the park,
And we sang dirges in the dark
The day the music died.
We were singing,
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
Them good old boys were drinkin' whiskey and rye
And singin', "this'll be the day that I die.
"this'll be the day that I die."
Helter skelter in a summer swelter.
The birds flew off with a fallout shelter,
Eight miles high and falling fast.
It landed foul on the grass.
The players tried for a forward pass,
With the jester on the sidelines in a cast.
Now the half-time air was sweet perfume
While the sergeants played a marching tune.
We all got up to dance,
Oh, but we never got the chance!
`cause the players tried to take the field;
The marching band refused to yield.
Do you recall what was revealed
The day the music died?
We started singing,
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
Them good old boys were drinkin' whiskey and rye
And singin', "this'll be the day that I die.
"this'll be the day that I die."
Oh, and there we were all in one place,
A generation lost in space
With no time left to start again.
So come on: jack be nimble, jack be quick!
Jack flash sat on a candlestick
Cause fire is the devil's only friend.
Oh, and as I watched him on the stage
My hands were clenched in fists of rage.
No angel born in hell
Could break that satan's spell.
And as the flames climbed high into the night
To light the sacrificial rite,
I saw satan laughing with delight
The day the music died
He was singing,
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
Them good old boys were drinkin' whiskey and rye
And singin', "this'll be the day that I die.
"this'll be the day that I die."
I met a girl who sang the blues
And I asked her for some happy news,
But she just smiled and turned away.
I went down to the sacred store
Where I'd heard the music years before,
But the man there said the music wouldn't play.
And in the streets: the children screamed,
The lovers cried, and the poets dreamed.
But not a word was spoken;
The church bells all were broken.
And the three men I admire most:
The father, son, and the holy ghost,
They caught the last train for the coast
The day the music died.
And they were singing,
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
And them good old boys were drinkin' whiskey and rye
Singin', "this'll be the day that I die.
"this'll be the day that I die."
They were singing,
"bye-bye, miss american pie."
Drove my chevy to the levee,
But the levee was dry.
Them good old boys were drinkin' whiskey and rye
Singin', "this'll be the day that I die."
Mamy tu oprócz trzech zmarłych w katastrofie muzyków (pijących whisky z żytnią i śpiewających "to będzie dzień, w którym umrę"), także Dylana, Lennona czytającego Marxa i cały kwartet z Liverpoolu, potem Dylana w gipsie po wypadku, wydanie Sierżanta Pieprza, Jumpin' Jack Flasha i Rolling Stonesów, Janis Joplin i całą rewię metafor, wszystko się kręci jak w wielkim kalejdoskopie wspomnień (można się pobawić w szukanie znaczeń i to jest kolejna fajna rzecz w tym kawałku). Niewątpliwie - rzecz przyciągająca do słuchania, a poprzez chwytliwy refren - zachęcająca do wspólnego śpiewania i sprawiająca wrażenie bardzo wesołej piosenki.
Skutek był taki, że było miejsce pierwsze w Stanach, Kanadzie, Australii, N.Zelandii i "zaledwie" drugie w UK. I pociągnęło na szczyt jeszcze jeden kawałek - "Vincent", opowiadający również o znanej postaci, mianowicie Vincencie Van Goghu.
Ciekawostka: kiedy nagrał swoją pierwszą płytę, odrzuciły ją aż 34 wytwórnie, do których się z nią udał. Dopiero 35-ta ją wydała. Płyta nie była sukcesem, ale miała dobre recenzje. Sukces przyszedł już z drugim krążkiem.
Ciekawostka 2: piosenka "Empty Chairs" z tej samej płyty (a konkretniej jej wykonanie przez Dona na koncercie) zainspirowała potem piosenkę "Killing Me Softly With His Song". To właśnie o tym numerze opowiada tekst śpiewany najpierw przez słuchaczkę owego koncertu - Lori Lieberman.
Jethro Tull AQUALUNG 1971 Aqualung
w BTW od: ok. 2002-3
(wykonanie co prawda z 1977, czyli już nieco innego okresu w życiu zespołu. Ale Ian nadekspresyjny jak zawsze, a brzmieniowo też bliskie oryginalnemu nagraniu)
Sądzę, że najbardziej znany utwór zespołu z płyty o takim samym tytule. Tytuł i temat piosenki (a także jeszcze jednej na krążku) podsunęło Ianowi zdjęcie bezdomnego zrobione przez jego ówczesną żonę (która jest zresztą współautorką utworu). Wczuł się w tę postać ze zdjęcia i postanowił opowiedzieć pewne historie z jej punktu widzenia. Rzecz mocno pokręcona, cięższa i mniej folkowa niż inne propozycje grupy. Na pierwszy rzut mamy ten początkowy riff, agresywny i zapadający w pamięć. Potem nagle następuje wyciszenie i część akustyczna. Następnie solo, przy którym Martin Barre wspiął się na wyżyny swych umiejętności, znowu trochę akustycznego grania ale już mniej balladowego i w końcu powrót do początkowego tematu. Można rzec - struktura klasyczna, sonatowa. Czyli coś może z tego Beethovena faktycznie jest na rzeczy?
Z racji na swą skomplikowaną strukturę i długość, utwór nie był nigdy wydany na singlu. Anderson tłumaczył to potem tak: spójrzmy na Led Zeppelin - oni nie wydawali singli, ludzie kupowali ich płyty tak jakby były singlami, a ich utwory i tak grały stacje radiowe, te które tego chciały. W tamtych czasach zresztą stacje AM i tak by nie zagrały takiego utworu jak "Aqualung", a stacje FM grały muzykę niezależnie od tego, czy był to singiel czy nie. DJ-e sami wybierali muzykę i tworzyli przeboje, jak stało się np. z "Stairway to heaven". Więc nie było sensu wydawać "Aqualung" na singlu, bo wiedzieliśmy że ci, którzy stwierdzą że to jest dobre i tak to będą grali, a pozostali pominą ten utwór.
Miał rację.
A płyta "Aqualung" stała się największym komercyjnym sukcesem grupy.
Ciekawostka: zespół nagrywał w Island Studios. Obok w tym czasie nagrywali Led Zeppelin. W czasie kiedy Martin nagrywał swoją solówkę, w reżyserce pojawił się Jimmy Page, zamachał do niego ręką, ale Martinowi jakimś cudem udało się utrzymać skupienie. Co więcej - wyzwoliło to w nim jakąś dodatkową energię i natchnienie, by zagrać najlepiej jak potrafił.
Ciekawostka 2: dlaczego pisałem o Beethovenie? A bo początkowy riff zainspirowany został tym tym utworem (a konkretniej jego początkiem):
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=FKnOYSWT5BM&feature=related&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>[/quote]
Blisko BTW: znam właściwie tylko Jethro Tull do ok. 1973-4, więc zapewne mógłbym coś dodać z ich dojrzałego okresu (73-79). Na razie jednak muszę poprzestać na nadmienieniu, że gdzieś w okolicach BTW kręcą się: By Kind Permission of (live), Locomotive Breath i Life is a Long Song.
Zespół przez całe lata 70-te zdołał utrzymać się w rockowej czołówce, w 80-tych było nieco gorzej, ale cały czas nakłady płyt były dobre (Top 20 w UK niemal każda płyta), w 90-tych nieco gorzej lecz bez porażek, tyle że rzadziej z wiekiem coraz rzadziej wychodziły nowe wydawnictwa. A w tym wieku ograniczyli już nieco swoją działalność (ostatnia płyta z nowym materiałem - 2003). Czyli - długowieczny i wyjątkowo długodystansowy jeśli chodzi o popularność (i to nie tylko opartą na żerowaniu na starych hitach) zespół. Jak pisałem o nim wcześniej - z zagospodarowaną przez siebie niszą "progresywnego folku", którą twórczo rozwijał, wchodząc na różne pokrewne pola (hard rocka, world music, czy nawet elektroniki). Za to naprawdę szacun.
Z tego co widzę tak na szybko, to chyba najdłuższy utwór w całym BTW:
Pink Floyd ATOM HEART MOTHER (including: Father's Shout, Breast Milky, Mother Fore, Funky Dung, Mind Your Throats Please, Remergence) 1971 Atom Heart Mother
w BTW od: 1998 (czyli od kiedy kupiłem sobie tą płytę. Oczywiście - oryginał za 11 zeta )
aż w 3 częściach, wersja live z 1970. Słabo widać i słychać, ale za to wersja z chórem i orkiestrą!
Po odejściu Syda Barretta zespół przez kilka płyt poszukiwał swojej nowej tożsamości. O ile "Saucerful of Secrets" było jeszcze płytą Barretową, choć już z jego minimalnym udziałem przy nagrywaniu, to kolejne wyznaczały kolejne etapy znajdowania własnej autonomicznej drogi. Były więc płyty z muzyką filmową, głównie psychodeliczną i instrumentalną, była pół koncertowa "Ummagumma", gdzie też każdy z członków zespołu dostał swoją działkę do popisu, jako ten siedzący na krześle z okładki, a reszta mu tylko akompaniowała. Były nieudane eksperymenty z muzyką totalnie eksperymentalną (koncepcja zrobienia muzyki na przedmiotach codziennego użytku). I były płyty, na których znajdziemy jedno główne wspólne dzieło i na dokładkę kilka miniaturek autorstwa poszczególnych członków zespołu. Czyli "Meddle" i "Atom Heart Mother" właśnie. I stopniowe wygładzanie brzmienia, tak by było ono dostępniejsze dla szerszego grona odbiorców.
"Atom Heart Mother" to jednak przykład zespułu eksperymentującego i poszukujący nie komercyjnego sukcesu, lecz artystycznego spełnienia. Czy udanie, to kwestia gustu. Jedni mówią, że to ślepa uliczka, wejście w świat muzyki niespecjalnie rockowej i przedumanej artystycznie, typowy przykład grzechu artrocka. Inni - że największe dzieło zespołu, który niestety nie poszedł w tę stronę, lecz skierował się na łatwiejsze komercyjnie i artystycznie pola.
Co by jednak nie mówić - płyta wyżyłowała grupę finansowo, zatrudnienie pułku (dosłownie!) muzyków oznaczało olbrzymie koszta nagrania. Nie można sobie było pozwalać na takie ekstrewagancje, po prostu zespół by tego nie przetrwał, taka muzyka by się nie mogła finansować. Z drugiej strony - to doświadczenie pozwoliło muzykom na szukanie w przyszłości równie bogatych i wyrazistych środków ekspresji osiąganych prostszymi sposobami. Czyli nawet jeśli była to ślepa uliczka, jak chcą krytycy, to otworzyła drogę do kolejnych płyt zespołu, pozwoliło spojrzeć szerzej na pewne ograniczenia i umożliwiła po prostu artystyczny rozwój.
Jeśli chodzi o mnie - kiedyś rzeczywiście był to mój nr 1 u Floydów, choć bardziej rozumem niż sercem. Dziś taka muzyka już do mnie nie trafia tak łatwo, jak kiedyś i pewnie gdybym nie znał tego utworu wcześniej, tylko poznał ze 3-5 lat temu, to nie byłby przeze mnie tak mocno ceniony. Niektóre momenty są rzeczywiście mocno rozbuchane, w dodatku o harmonii godnej muzyki współczesnej (chociażby ten dysonansowy wstęp na dęciakach) i zasadniczo wolę raczej te prostsze, bardziej bluesowe momenty. Chociaż z drugiej strony - ulubiony mój fragment to te zawołania horroru, niczym z satanicznego horroru (ciekawostka: Gilmour kiedyś nie znosił tego kawałka, a już szczególnie tej części z chórem. W wypowiedziach z tego wieku jednak już nie był taki druzgocząco krytyczny, a ten "sataniczny" fragment nawet chwalił jako jeden z ciekawszych). Zatem - niewątpliwie muzyka dla koneserów, ale jednak wielkie dzieło. Choć na szczęście nie największe w dorobku zespołu. Na szczęście, bo wydaje mi się, że w "Atom Heart Mother" zespół został jednak nieco przygnieciony przez Rona Geesina, który ponieważ znał nuty i umiał aranżować, zajął się wszystkimi partiami orkiestrowymi i chóralnymi, został dopisany jako współtwórca i mam nawet wrażenie, że to jest bardziej utwór jego niż Pink Floyd. Po prostu chłopaki nie miały jeszcze takiego doświadczenia i pewności tego, co chcą osiągnąć i momentami stali się tutaj zespołem akompaniującym, grającym wg. woli dyrygenta. Kiedy w 1979 wykorzystywali orkiestrę w "The Wall", być może dzięki temu doświadczeniu, już tak nie było. To orkiestra ich słuchała.
Ciekawostka: nagranie studyjne zostało dokonane w jednym długim podejściu, niczym w nagrywaniu muzyki poważnej.
Ciekawostka 2: nie czyń drugiemu co tobie niemiłe - Stanley Kubrick chciał użyć tego utworu w ścieżce dźwiękowej swego filmu "Mechaniczna pomarańcza". Zespół odmówił, ale w fimie podobno widać gdzieś w tle okładkę płyty. Po latach Kubrick się "odwdzięczył" i odmówił Watersowi użyczenia sampli z "Odysei kosmicznej 2001" na płycie "Amused to Death" .
Ciekawostka 3: utwór miał przeróżne tytuły robocze. Ostatnim z nich był... "The Amazing Pudding" .
Uff... zmniejszamy liczbę instrumentów biorących udział w nagraniu. Radykalnie, bo do 3 muzyków (Lennon-Voorman-White) i kwartetu smyczkowego:
John Lennon IMAGINE 1971 Imagine
w BTW od: początku, czyli 1995
Co najbardziej zadziwia w tym nagraniu, to chyba data. Jak nic - zawsze myślałem, że to jest jakiś bluesior z lat 50-tych, albo może i starszy, nawet za nim poznałem oryginał, ale jak już wiedziałem, że kto go śpiewał i że to nie Budka Suflera . A tu proszę - total zaskok, początek lat 70-tych! Klasycznie molowa tonacja, bluesująca melodia, fajny motyw z powtarzaniem w kółko dwóch słów i nagłym zatrzymaniem. A potem dalej płyniemy. Wielki przebój, mimo swojej staroświeckości już w czasach kiedy został wydany (#3 na Billboardzie).
Na debiucie Withersa udzielają się m.in. Stephen Stills i Booker T. Jones. Ten ostatni przewija się już od jakiegoś czasu gdzieś w tle historii utworów obecnych w BTW, ale sam w nim nie zagości. Bo jakoś tak wyszło, że jego zespół nie odniósł aż takiego sukcesu.
Ciekawostka: sukces pozwolił Billowi porzucić dotychczasową pracę w fabryce sedesów i na całe lata 70-te mocno zagościć w muzycznym biznesie (już takich sukcesów nie było, ale w ramach uprawianego przez siebie gatunku - owszem cały czas szło mu dobrze). W latach 80-tych zajął się bardziej rodziną, w 1985 wydał ostatnią płytę z nowym materiałem i przestał zajmować się muzyką.
Ciekawostka 2: piosenka była B-sidem, na stronie A był kawałek "Harlem", otwierający debiutancką płytę Billa. Ale tak wyszło, że radiowi dj-e sami z siebie grali częściej ten kawałek i w ten sposób to oni wylansowali go na przebój. Dziś to niestety chyba niemożliwe...
Ciekawostka 3: początkowo Bill planował napisać jeszcze jedną zwrotkę, ale nie miał na nią pomysłu. Dlatego w czasie prób zawsze śpiewał tylko w kółko "I know". To tak spodobało się kolegom, że namówili go, żeby tak zostawił, bo to jest super i nie ma potrzeby pisać dodatkowego tekstu. Zgadzam się z nimi .
The Doors LA WOMAN 1971 L.A.Woman
w BTW od: ok. 1999
Kawałek nie od razu mnie przekonał. Nawet trochę nudził. Głównie skupiałem się na basie, który od razu mnie wciągnął i hipnotyzował, co czyni do dziś. Ale potem, jak miałem tą fazę na Doorsów (szczyt do 98-00), to nawet spisałem sobie tekst kawałka ze słuchu (przy okazji poznając nowe słowo: "toad", którego w momencie spisywania nie znałem i dopiero potem wyszukałem, czy takie istnieje i co oznacza. Okazało się ku mojemu zadowoleniu, że istnieje ).
I znowu: ten doorsowski pośpiech w rytmie utworu, charakterystyczne dla nich przeplatajace się solówki klawiszy i gitary, każda rozpoznawalna od pierwszego dźwięku. Pod tym względem nic nie zmieniło się od czasów "Light my fire" z pierwszej płyty. Plus fajne efekty brzmieniowe, wspomagane przez "deszczowe" klawisze Raya. Z kawałka dodatkowo emanuje wręcz upalne, lepiące się powietrze letniego dnia i nawet ta burza zdaje się nie rozwiewać duchoty i niesamowitego skwaru. Wszystko ocieka potem i lepi się od słodkiego rozkładu. Leżymy otumanieni muzyką i ciężko oddychamy w cieniu burzowego wieczoru.
Ciekawostka: dla wytworzenia efektu echa, Morrison nagrał 2 ścieżki wokalne - na jednej śpiewał, na drugiej szeptał. A tak w ogóle - całą płytę nagrywano w studio w domu, z tego wokale w... łazience (właśnie dla efektu pogłosu).
Ciekawostka 2: kawałek wyszedł na singlu latem 1971 i wszedł do Hot100 w USA dokładnie w dniu, w którym zmarł Jim...