Dziewiąty z utworów "zapomnianych", które wrzuciłem do BTW w tym roku:
Francis Lai LOVE STORY THEME (Where Do I Begin?) 1970 OST: Love Story
w BTW od: 2012
).
O filmie może nie będę pisał, jeśli ktoś nie oglądał to proszę koniecznie obejrzeć. Ostrzegam - wyciskacz łez na maxa ! W każdym razie Francis dostał za muzykę do tego filmu Oscara, film zdobył kolejne 6 nominacji, a odtwórcy głównych ról: Ali McGraw i Ryan O'Neal stali się bożyszczami nastolatków i symbolami romantycznej miłości, w dodatku w pewnym sensie zakazanej, ale przełamującej te zakazy. Tacy współcześni Romeo i Julia.
Co do muzyki samej - Francis Lai zrobił melodię idealnie oddającą klimat filmu, megaromantyczną, opartą na powolnym opadaniu serii sekst, czyli interwałów "ładnie brzmiących" (jeden z nauczycieli tłumaczył nam nawet, że dlatego "seksta" ), co nadaje temu motywowi tej słodkości i romantyzmu. Tutaj historyjka - na pewnych warsztatach muzycznych zapamiętałem sobie, że sekstę małą najłatwiej właśnie rozpoznać ze słuchu po tym, że rozpoczyna ona ten motyw. I jeśli sobie w głowie odtworzymy na podstawie słyszanych dwóch dźwięków ową melodię, to możemy być pewni, że to seksta mała .
Ciekawostka: film powstał na podstawie Erica Segala, napisanego w tym samym roku zresztą. W 1978 nakręconą ciąg dalszy niejako, na podstawie opowiadania z 1977 (zaczynał się w momencie kiedy kończy się oryginał i pokazuje dalsze losy Olivera. Nie udało się powtórzyć jednak sukcesu oryginału.
No dobra. Wystarczy tego balladowania i romantyzowania. Bo rok 1970 jakoś zrobił się najbardziej pod tym względem bogaty. Ale były też zupełnie inne klimaty. Bo była też płyta, która zaczynała się tak:
Black Sabbath WAR PIGS 1970 Paranoid
w BTW od: 2009
(koncert w Paryżu, 1970. Ozzy niemal cały czas źle wchodzi z wokalem. W sensie - nierówno . Nawet mnie to nieco irytuje. Aha - przyjrzyjcie się gitarze Iommiego i jej zawiadiackim, diabelskim "różkom". Wkrótce będzie to jeden z najsłynniejszych modeli gitar!)
Black Sabbath to zespół który stworzył jeden z archetypów rockowych - "muzycy rockowi są odrażający, brudni i źli", a ich muzyka jest zła i sprowadza na złą drogę. Tzn. - to drugie było już od Presleya, ale to pierwsze raczej nie występowało w dużych ilościach. No to teraz wystąpiło. Te gołębie i szczury zgryzane przez Ozzy'ego na koncertach, ta nazwa zespołu, te wątki satanistyczne w wielu kawałkach (swoją drogą - wydaje mi się, że za takie wejście do popkultury satanizmu w pewnym stopniu odpowiada nasz krajan, czyli Roman Polański. A konkretniej - "Dziecko Rosemary". A może po prostu to się tak jakoś zgrało?).
Nie przepadam szczerze mówiąc za brzmieniem kawałków z tej płyty. Produkcja nadaje im nieco nieprzyjemnego w słuchaniu, "mulistego" charakteru. Bas OK, bo brytyjsku wycofany. Ale gitara jest taka zgaszona, jakby była nagrywana na jakimś "ruskim efekcie", momentami brzmi jak syntezator, a bębny mają średnią dynamikę i mało przestrzeni. No, ale może miało tak być, "cmentarnie i duszno".
Utwór to przede wszystkim popis perkusisty. Bill Ward robi naprawdę świetną robotę. We wstawkach między solówkami na perkusji, wspomaganymi mini solówkami Iommiego na gitarze, słyszymy zawodzący głos Ozzy'ego, idealnie nadający złowieszczy klimat całości. Końcówka kompozycji nazywana bywa czasami "Luke's Wall" i wyszczególniana osobno, bądź jako "including".
Rzecz traktuje o wojnie w Wietnamie i jest oczywiście stanowczym przeciwko niej protestem, aczkolwiek autor tekstów na płytę, basista Geezer Butler (to też rzadkość, żeby basista udzielał się słownie, sam nie śpiewając. Powszechnie wszak wiadomo, że jeśli nie są jednocześnie wokalistami, to mruki ) komentował wyjaśniając jej znaczenie, że "o politykach i bogatych ludziach, którzy zaczęli wojnę, a biedni ludzie na niej ginęli", ale z kolei Ozbourne przyznawał, że "nie wiedzieli nic o wojnie w Wietnamie".
Ciekawostka: w pierwotnej wersji utwór nosił tytuł "Walpurgias" i miał inny tekst. Była nawet grany na koncertach (cały czas zmieniany, z koncertu na koncert) przed wydaniem płyty. Ale menedżer zasugerował zespołowi, że piosenka jest "zbyt sataniczna" i zmieniono jej tematykę.
Ciekawostka 2: czy Bridge Over Troubled Water i War Pigs mogą mieć coś wspólnego? Okazuje się, że poza tym, że płytka "Paranoid", druga w dorobku Sabbathów i ich największy komercyjny sukces, na tydzień zdetronizowała S&G w rankingu sprzedaży w UK (po czym Bridge wrócił na kolejne tygodnie), to obie te piosenki znalazły się na liście utworów, które są "wątpliwe tekstowo" i które zalecono, by nie grać po zamachu 11 września (szkoda, że spóźniłem się z prezentacją w BTW o te parę dni, byłoby idealne zgranie). Na liście było więcej takich "kwiatków", jak S&G (bo "War Pigs" w pewnym sensie jeszcze jakoś rozumiem), ale jeśli chodzi o mnie to totalne i :roll: (z Beatlesów było m.in. "Ob-la-di-ob-la-da" i "Lucy in the sky with diamonds").
Black Sabbath PARANOID 1970 Paranoid
w BTW od: 2007
(ten sam koncert)
Rzadko w BTW zdarza się coś takiego, że naprawdę nie lubię jakiegoś utworu, a on w nim jest. Zdarzają się jednak takie niewygodne dla mnie przypadki. To jeden z nich. Problem z nim jest taki, że gdybym go nie umieścił, to powinienem sobie darować innych Sabbathów. To mniej więcej tak, jakbym przy Bitlach nie uwzględnił "Yesterday", czy Zeppelinach "Stairway to heaven". Po prostu - największy ich klasyk.
Którego legendy kompletnie nie rozumiem. Kawałek ewidentnie ułożony na kolanie, zresztą - tak po prostu było, bo okazało się że płyta jest nieco za krótka, a w dodatku nie ma na niej żadnego kawałka, który wytwórnia mogłaby wypuścić na singlu. Tak więc Tommy chwycił gitarę, zagrał ten niemal jednoakordowy riff, Geezer chwycił kartkę i nabazgrał jakiś mało sensowny tekst. I po 25 minutach singiel był gotowy i nagrany. Toporny rytm, najprostszy jaki tylko można sobie wyobrazić, monotonna melodia spowodowana tą "jednoakordowością" podkładu, jakaś krótka solówka dla minimalnego urozmaicenia. No OK - można powiedzieć że jakaś zapowiedź punka, dużo w tym energii itd., ale znowu ta dusząca wszystko zamulająca produkcja jakoś tej energii ujmuje i zdecydowanie w rezultacie rzecz nie budzi mojej sympatii. Ot, prostacki wygłup. I skąd ta legenda? Nie wiem.
Tak czy inaczej - w BTW jest, ale ja potrafię się jedynie z tego utworu śmiać, niż szanować. Jedziemy zatem dalej:
...pierwsza strona płyty kończyła się tak (w dodatku - podręcznikowe wręcz ułożenie utworów! 1,2 i 4 to te najsłynniejsze, w tym single!):
Black Sabbath IRON MAN 1970 Paranoid
w BTW od: 2008
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=P8DHGmi3NAQ&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen> (mocno psychodeliczne wideo. Brakuje jednak w nim na początku tego słynnego metalicznego głosu Ironmana)
Wytwórnia chciała singla, no to miała Paranoid. Ponieważ okazał się sporym sukcesem, przynajmniej w UK (#4), to wykroiła z płyty jeszcze drugiego singla. Już niespecjalnie radiowego.
Mamy tu do czynienia z naprawdę ciężką muzą, przede wszystkim przez powolny, majestatyczny riff, sączący się niczym płynny metal, jak w tej recenzji muzyki Hendrixa. To już chyba faktycznie mamy do czynienia z narodzinami gatunku, aczkolwiek w jego jeszcze bardzo pierwotnej formie. Choć to chyba już nie jest po prostu hard rock. Do tego obłędny, potępieńczy głos Ozzy'ego, nieco niezborny charakter całości (kolejne fragmenty nie do końca się do siebie pasują, ale sądzę że oddają w dobry sposób fabułę utworu. O czym niżej) - heavy metal jak nic!
Rzecz o ciekawym, apokaliptycznym tekście:
Jestem żelaznym człowiekiem!
Czy on stracił rozum?
Czy on widzi, czy jest ślepy?
Czy w ogóle może chodzić,
Czy może się przewróci przy pierwszym ruchu?
Czy jest żywy, czy może martwy?
Czy ma myśli w swojej głowie?
Po prostu omińmy,
Dlaczego miałby nas obchodzić?
Został przemieniony w stal,
W wielkim magnetycznym polu,
Gdy podróżował w czasie,
Dla przyszłości rodzaju ludzkiego
Nikt go nie chce,
On po prostu gapi się na świat.
Planując swoją zemstę,
Którą niedługo spełni
Już nadszedł czas,
By żelazny człowiek szerzył strach
Zemsta prosto z grobu,
Zabija ludzi, których niegdyś ratował
Nikt go nie chce,
Oni po prostu odwracają wzrok
Nikt nie chce mu pomóc,
Teraz wreszcie ma swoją zemstę
Buty ciężkie od ołowiu,
Napełniają jego ofiary lękiem
Uciekają jak szybko tylko mogą,
Żelazny człowiek znowu żyje!
Co wyjaśniano w ten sposób: był sobie człowiek, który zdobył zdolność podróżowania w czasie. Wybrał się w przyszłość i ujrzał tam zbliżającą się apokalipsę. Jednak w trakcie powrotu, pole magnetyczne którego używał do podróży przemienia w stalowego robota. Nie potrafi się komunikować z ludźmi i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, wszelkie jego próby są ignorowane i wyśmiewane. W końcu wpada w złość i postanawia ukarać głupią ludzkość, zemścić się za doznane upokorzenia. W ten sposób rozpętuje apokalipsę, którą widział w swojej wizji. Historia godna opowiadania s-f czy jakiegoś komiksu! Aczkolwiek jakiekolwiek nawiązania do postaci Ironmana z marvelowskiego uniwersum były błędne, zespół wielokrotnie zaprzeczał. W końcu jednak chyba to się tak ze sobą zżarło, że przy niedawnej filmowej adaptacji komiksu słyszałem promującą ją piosenkę Sabbathów, więc wygląda na to, że na nic się zdały zaprzeczenia i teraz nikt już nie będzie pamiętał, że to funkcjonowało zupełnie osobno.
Ciekawostka: geneza utworu była taka - Tommy tworzy główny riff. Ozzy usłyszawszy go wyobraża sobie wielkiego żelaznego mecha, stąpającego majestatycznie po ziemi ("iron bloke" to roboczy tytuł). Zmiana "bloke" na "man". Geezer na podstawie tytułu układa cały tekst.