Miszon
Stały bywalec
Liczba postów: 11 515
Dołączył: Aug 2008
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.1.
The Beatles LET IT BE 1970 Let It Be
w BTW od: początku, czyli 1995 (ale mogłoby od ok. 1991)
VIDEO
Jak patrzę na wideo takie jak to i kiedy widzę, jak Yoko siedzi w studio obok Johna niczym jego cień, po prostu siedzi, to wersja że to przez nią rozpadł się zespół, jest dla mnie zawsze bardziej wiarygodna. Mnie wkurza samo patrzenie na coś takiego, a jakbym tam miał siedzieć i grać, cały czas czując się jak lustrowany, to bym szału po pewnym czasie dostał... Nic dziwnego, że w końcu chłopaki miały tego dosyć. POmjam to, że były zasady, a John je złamał.
Coś się kończy, coś się zaczyna. Kończy się epoka lat 60-tych, kończą się Beatlesi, kończy się era hippisów, której pogrzebem jest stonesowski tragiczny festiwal w Altamond. Zaczyna się nowa muzyka, nowe czasy, nowy przemysł muzyczny.
Z dwóch wersji solówek jakie istnieją (singlowa i albumowa, reszta to dokładnie to samo nagranie) jedna jest dużo gorsza wg. mnie. Pytanie - która? Ano - singlowa. Najlepszy kawałek z ostatniej w teorii, ale w praktyce przedostatniej płycie zespołu (nagrana przedostatnia, wydana ostatnia). Wyszło tak z tego powodu, że zespół nie był zadowolony z rezultatów. I trudno się dziwić. Płyta jest po prostu smutna w słuchaniu, a jak ktoś oglądał film, to już kompletnie dół jak stół. W filmie po prostu widzimy, jak rozpada się zespół . A takie były szczytne idee, takie fajne plany...
Ale od jakiegoś czasu wyglądało to tak, że każdy krok, który zespół podejmował, jaki miał być dobry, od jakiegoś czasu okazywał się po czasie zły. Prześledźmy zresztą:
- zespół rezygnuje z koncertów (które były ich specjalnością, solą ich wczesnej działalności i dawały im najwięcej radości), ponieważ ówczesna technika koncertowa nie pozwala im zaprezentować muzyki, która wyprzedza te możliwości. A także dlatego, że koncerty są dla nich powodem frustracji - publika nie umie jeszcze słuchać takiej muzyki, bez przerwy krzyczy (Beatlemania w swoich cieniach krótko mówiąc), sprzęt nie jest w stanie tego zagłuszyć, chłopaki się nie słyszą -> koniec radości z koncertów
- zespół urozmaica muzykę. Ponieważ nie ma sprzętu, który by na to pozwolił, powoduje to konieczność żmudnego nagrywania wielu dogrywek -> zmęczenie ciągłym siedzeniem w studio i graniem w kółko tego samego (pierwsza płyta nagrana była szybciej niż jedna piosenka, o czym już pisałem)
- w czasie nagrywania Białego Albumu wiele piosenek było nagrywanych osobno, w okrojonym składzie, było widać, że coś się zmieniło. Nie było tej dawnej magii, radości z grania. Ale nagrywanie "Happiness is a warm gun" było "po staremu" - wszyscy razem. I mocno się starali, bo utwór nie był łatwy. Paul zauważył, jak wiele radości sprawiło im takie granie "jak dawniej" -> wymyśla projekt Get Back, czyli gramy znowu razem, jak za dawnych lat
- żeby grało im się ciekawiej, jest koncepcja obecności ekipy filmowej w studio -> powoduje to dodatkowe napięcie i z każdym razem irytuje coraz bardziej. Pomysł okazuje się gwoździą do trumny koncepcji (jedyny dobry pomysł to B.Preston jako dodatkowy członek ekipy. Był jak bezpiecznik, który rozładowywał atmosferę i sprawiał, że trzeba było myśleć o graniu, a nie o brzdąkaniu)
- aby zacząć od nowa, znaleźć nowe inspiracje, zespół rezygnuje z George'a Martina -> czyli powrót, ale nie powrót jednak?
- tutaj decyzja, która jest dyskusyjna, są jej fani i przeciwnicy: do materiału, który miał być surowy zostaje przydzielony producent znany ze "ściany dźwięku", czegoś co jest można rzecz przeciwieństwem grania surowego, a jest synonimem cyzelowanej produkcji studyjnej
Aczkolwiek niewykluczone, że John tu miał rację, mówiąc że Phil Spector zrobł świetnie swoją robotę, bo "z kupy gówna zrobił coś, czego dało się słuchać".
Ostatecznie projekt "Get back" było czymś, co kompletnie nie zadziałało, nie udało się sztucznie wrócić do młodzieńczych lat. To była mrzonka, której może nawet sam jej twórca był świadom, ale może miał nadzieję, żeby było inaczej? Ludzie się zmieniają, takie same okoliczności po pewnym czasie stają się innymi okolicznościami. Beatles nie mogli być zespołem garażowym, mając za sobą tyle lat grania i pozycję najsłynniejszego zespołu na świecie.
Materiał jest dobry, ale jest niedopracowany, nie ma chemii. No, nie ma zespołu, dlatego smutno się tego słucha. Najjaśniejszym punktem jest ta właśnie kompozycja. I drugi punkt - koncert na dachu. Szkoda że taki krótki, szkoda że tak późno, bo może jednak koncerty by pomogły?
Ciekawostka: na Anthology jest pierwsze wykonanie utworu przez Paula. W trakcie dołączają kolejni muzycy, początkowo tylko słuchając, na koniec rzecz jest prawie taka, jaką znamy z finalnej wersji. Po wykonie słychać głos Johna: "wow! To jest warte Grammy!". Miał rację, było Grammy .
Ciekawostka 2: John gra tu na sześciostrunowym basie, zastępując mającego inne obowiązki Paula.
Ciekawostka 3: w filmie "I am Sam" jest zarąbista scena. Bohater pytany, dlaczego powinien być z Lucy i się nią opiekować, odpowiada taką historią (innymi słowami, ale sens leci tak jakoś): "kiedy 10 kwietnia 1970 roku Paul wysłał list, w którym napisał że zespół The Beatles przestaje istnieć, to cały świat płakał. Bo kiedy Paul pisał "Michelle" to w pewnym momencie miał problem, bo miał zwrotki i króciutki refren, ale piosenka wydała mu się nie skończona, czegoś brakowało. Wtedy John pomógł mu i napisał część 'i love you, i love you, i love you'. I piosenka była wtedy skończona i już niczego nie brakowało. I dlatego cały świat płakał, kiedy się dowiedział że The Beatles już nie zagrają razem". Rozwala mnie ten fragment i nie wiem, czy bardziej w kontekście filmu, czy zespołu.
Żeby nie było tak smutno, to nie będzie coveru, tylko przestroga. Przestroga, żeby nie śpiewać jak się nie miało tego w planach i nie miało żadnej próby (ale zespół umie grać tylko ten kawałek Bitli! :roll: ), nie pamięta się tekstu, a zespół twierdzi że oryginalna tonacja jest dobra i na pewno dasz radę, mimo że ty prosisz o obniżenie :
http://w637.wrzuta.pl/film/0KFNZHS8xJI/let_it_be_0001
------------------------------------------------------------------------------
Derek And The Dominos LAYLA 1970 Layla and Other Assorted Love Songs
w BTW od: 1997
wersja inna niż na płycie, odrzut z sesji
Po pierwsze - rewelacyjny początkowy riff, który znałem chyba nawet wcześniej niż piosenkę (kiedy pierwszy raz ją usłyszałem, a przynajmniej wydawało mi się, że pierwszy, czyli przy TW Trójki w 1994, to przy przesłuchaniu potem tego kawałka stwierdziłem, że piosenki nie znam, ale tą gitarę na pewno).
Po drugie - zaskoczenie, bo kiedy kawałek się kończy, to okazuje się, że się nie kończy, bo pojawia się część instrumentalna, na fortepianie, zupełnie inna od mocnej rockowej części pierwszej. Niestety, ta coda jest rzadko grana przez komercyjne radia i wiele osób nie ma świadomości jej istnienia (wtedy też w TW Marek jej nie zagrał, dopiero po kilku latach ją poznałem kiedy zagrał w Markomanii. TW trwało wtedy 4-5 godzin i nie było czasu na takie rozszerzone wersje). Pamiętam, że kiedy była jakaś impreza w Londynie (50-lecie panowania Elżbiety?), która była transmitowana w TV, Clapton zagrał Laylę w całości. Potem gadaliśmy o koncercie z kolegą i powiedział on, że "po Layli zagrał jeszcze taki fajny instrumentalny, spokojny kawałek". Nie miałem pojęcia o co mu chodziło, a dopiero potem sczaiłem, na czym mogła polegać jego pomyłka i mu wyjaśniłem.
Derek & the Dominos to taki efemeryczny twór, powstały na gruzach innych grup, założycielem którego był Eric Clapton, a w którym grał też m.in. Duane Allman, czy Jim Gordon (on skomponował drugą część tego utworu).
Layla była początkowo balladą, napisaną przez Erica dla żony George'a Harrisona, w której się zakochał. Dziwna sprawa ale się zdarza - najlepsi kumple, a tu buch! Jeden zakochuje się w żonie drugiego. I co zrobić? Kiedy piosenka była skończona, Eric zagrał ją na imprezie u George'a. Patti od razu rozpoznała że to o niej, Eric zresztą zdecydował się wyznać sprawę obojgu. Oczywiście, zrobiło się dziwnie, ale co ciekawe nie zburzyło to szczególnie przyjaźni łączącej obu panów, nadal współpracowali muzycznie. Sprawy tak się potoczyli, że po kilku latach George i Patti się rozwiedli, po kolejnych 5 latach pobrali się Eric i Patti, a po kolejnych 10, rozwiedli i oni. Zawiła historia i godna jakiegoś filmowego romansidła, aż dziwne że takie jeszcze nie powstało. Wspominałem, że będzie jeszcze w BTW piosenka o tej pani (przy okazji "Something"). No to teraz dodam, że to nie koniec. I będzie jeszcze piosenka napisana dla tej pani .
Postać Layli kojarzyła mi się kiedy poznałem ten kawałek rzecz jasna z lordem Byronem i jego wierszami. Ostatecznie okazało się, że trochę w tym było prawdy, choć Clapton sięgnął głębiej, do arabskiego pierwowzoru tej historii, opowiedzianego mu przez kumpla, który studiował islam i tamtejszą kulturę i miał wkrótce zmienić wiarę. Historia wywarła na nim duże wrażenie, a dodatkowo bardzo skojarzyła mu się z sytuacją w jakiej sam się znalazł.
Jak pisałem, była to początkowo ballada. Ale kiedy Duane dodał do niej początkowy riff, zrobiła się rasowym rockerem. Potem pewnego dnia Eric zastał Jima w studio grającego na fortepianie jakiś motyw, który bardzo mu się spodobał. Zapytał, czy nie zechciałby tego włączyć do jego piosenki. I w ten sposób połączono 2 odrębne części w naprawdę super całość .
ciekawostka: można tu usłyszeć aż 6 ścieżek gitarowych, które nagrali Eric z Duane'em (m.in. 2 razy solo, slide, rytmiczna, jeszcze jakieś 2).
Dalsze losy grupy były bardzo ponure. Płyta okazała się porażką (mało kto w ogóle zauważył, że gra tam Clapton, może dlatego), dopiero w 1972 wydanie utworu ponownie na singlu było sukcesem. Ale do tego czasu zespół już nie istniał - Duane Allman zginął w wypadku motocyklowym w 1971, wpadając na ciężarówkę z drzewem za którą jechał a która nagle zahamowała. Carl Radle zmarł na infekcję nerek w 1980, spowodowaną długotrwałym uzależnieniem alkoholowym i narkotykowym. Jim Gordon, prawdopodobnie na skutek nie zdiagnozowanej schizofrenii, w 1983 zamordował swoją matkę nożem i młotkiem i został skazany na więzienie. Clapton po śmierci Hendrixa i Allmana, nieszczęśliwy z miłości i zawiedziony brakiem sukcesu komercyjnego zespołu, rzucił się w narkotykowy nałóg na kilka lat (rzucił heroinę w 1974-5, kiedy zaczął się spotykać z Patti, ale za to zaczął ostro pić). Bobby Whitlock pod koniec lat 70-tych rzucił muzykę i osiadł na farmie poświęcając się rodzinie, dopiero na przełomie wieków powrócił do grania.
-------------------------------------------------------------------------------------
Jeszcze nie opuszczamy całkiem krainy lat 60-tych i folkowych hippisowskich bardów. Przynamniej ja tak odbieram tego pana:
Cat Stevens LADY D'ARBANVILLE 1970 Mona Bone Jakon
w BTW od: ok. 2006 (wcześniej długo nie rozpoznawałem tego kawałka po tytule, choć często sobie nuciłem, nie wiedząc cóż to jest)
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=rtOjl4de6BY&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
Nie mogłem tego rozpoznać i nie potrafiłem połączyć tytułu z utworem, zapewne dlatego że zawsze śpiewałem "my lady fandango"
(właściwie to do dziś tak robię, już z przyzwyczajenia. Siła podświadomości
).
Mona Bone Jakon to nie była pierwsza, lecz trzecia płyta Cata Stevensa. Poprzednie jednak były w nieco innym stylu (zarzucał potem producentowi, że go kierował w stronę ciężkich orkiestracji i odbierał jego piosenkom największą siłę - chyba miał rację), niby jakoś tam pokazały się na rynku, ale bez większych sukcesów. Dopiero zmiana producenta, który zdecydował na wejście w stronę bardowskiego folkrocka, a także przymusowa rekonwalescencja (problemy z płucami), w czasie której Cat miał dużo wolnego czasu i w przypływie natchnienia napisał około 40 piosenek (!), sprawiły że Stevens stał się sławny na całym świecie.
Lady d'Arbanville, piosenka o poprzedniej dziewczynie Stevena (jego prawdziwe nazwisko to Steven Georgiou), o której śpiewa tak, jakby nie żyła, w stylu średniowiecznych pieśni dworskich. Dobrze definiuje to nowy styl artysty. Delikarny akustyczny aranż dobrze pasował do lekkich piosenek i niezbyt mocnego głosu wokalisty śpiewającego zwiewne melodie. KOlejny raz zadziałała zasada: im mniej tym lepiej. Po prostu to dobrze działa i nic dziwnego, że przyszedł sukces.
Ciekawostka: Patti d'Arbanville, inspiracja tej piosenki, to modelka którą poznał na imprezie jaką zorganizował na zakończenie swojej długiej, blisko rocznej, rekonwalescencji. W trakcie swej kariery współpracowała m.in. z Warholem, a w latach 80-tych miała długi romans z Donem Johnsonem (tak! Ten od Policjantów z Miami!). W BTW będzie jeszcze jedna piosenka jej zadedykowana
.
pod koniec lat 60-tych wyglądała jakoś tak:
[/quote]