Miszon
Stały bywalec
Liczba postów: 11 515
Dołączył: Aug 2008
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.1.
Joe Cocker WITH A LITTLE HELP FROM MY FRIENDS 1969 With a Little Help from My Friends
w BTW: od początku, czyli 1995, ale mogłoby od ok. 1992
VIDEO
Coraz bardziej skłaniam się ku temu, by zrobić tu podmiankę i zamiast wersji studyjnej wrzucić właśnie tą woodstockową. Od początku 6 minuty (jak po tym "do you need anybody?" Joe kolebie się niezbornie i ryczy na cały głos) po prostu ciary chodzą po ciele. Ale na razie jeszcze studyjna, która też przecież nie od parady (na gitarze: Jimmy Page, na perkusji: gościu z Procol Harum).
Woodstockowy koncert Cockera przeszedł do legendy. A mogło do niego w ogóle nie dojść. Problemy z honorarium mieli tam chyba wszyscy, to jasne. Ale jak ekipa przyjechała na teren koncertu i zobaczyła ten totalny chaos organizacyjny, jaki tam panował, usłyszała że dostanie za występ mniej niż planowano, to zwątpiła i jakoś 1/3 zespołu w ogóle stwierdziła że ma to gdzieś i odjechała (stąd w chórkach panowie robią chomiki ). Tuż przed, czy jakoś w trakcie koncertu Cockera, nad terenem festiwalu przetoczyła się niesamowita burza, która utrudniła sprawę jeszcze bardziej. W końcu jednak udało się zagrać do końca, na koniec zostawiając właśnie ten utwór. Po festiwalu ten mało dotąd znany Anglik stał się jedną z głównych postaci Woodstock, po latach po prostu legendą, a tymczasem jego sława dzięki niemu szybko i znacznie wzrosła.
Pamiętam, jaki przeżyłem szok, kiedy zobaczyłem pierwszy raz Cockera w TV. Wcześniej znałem ten numer oczywiście z czołówki "Cudownych lat", których co prawda mało oglądałem (oewnie dlatego, że rozterki nastolatka nie były jeszcze moimi rozterkami i dopiero jakoś ostatnie kilkanaście odcinków się wciągnąłem bardziej w ten serial, jak już nieco do niego dorosłem jak sądzę). Zawsze w każdym razie myślałem, że ten numer śpiewa jakiś Murzyn, coś w rodzaju Jamesa Browna (którego chyba zresztą wtedy jeszcze nie znałem. No ale powiedzmy, że jakoś tak sobie wyobrażałem Cockera, jak wyglądał Brown). A tu nagle, w programie prowadzonym przez Romana Rogowieckiego (nie pamiętam nazwy) zobaczyłem teledysk do któregoś z numerów z jego płyty z 1994 roku (może to było "Summer in the city"?) i widzę jakiegoś białasa, siwego, zupełnie odbiegającego od tego, co sobie wyobrażałem, śmiesznie ruszającego dłońmi w czasie śpiewu. Szok normalnie, na początku myślałem, że to jakiś aktor jest, dopiero Rogowiecki wyjaśnił, że mało kto dawniej wiedział jak on wygląda, bo rzadko się pojawiał w teledyskach, jako mało twarzowy facet i wytwórnia wolała go nie pokazywać. No jesli miał tak się miotać jak na Woodstock, to nie dziwię się .
Drugi zaskok związany z tym numerem przeżyłem, kiedy sobie kupiłem Sierżanta Pieprza i jakoś w okolicach refrenu zorientowałem się, że CHYBA znam ten kawałek! (Cockera wersję znałem wcześniej) Rozpoznałem w zasadzie tylko po słowach, bo rzecz jest ZUPEŁNIE nie podobna do oryginału. Inny klimat, nawet inne metrum, wszystko zagrane dużo wolniej i sporo ciężej. Z dość banalnej piosenki zrobiono kawał rockowego mięcha, w zapierającej dech interpretacji wokalnej. Brawa!
Ciekawostka: 1996 to był pierwszy rok, gdy zagraniczni wykonawcy częściej niż raz na kwartał zaczęli pojawiać się w Polsce (w 1994 ogromnymi wydarzeniami były koncerty Aerosmith i Santany, ten drugi nawet widziałem w TV. Ale wynikało to z tego, że nie było konkurencji za bardzo). W każdym razie, wtedy pojawili się m.in. po raz pierwszy Sting i Cocker właśnie. Obaj na Gwardii, ale jeśli chodzi o Joe, to organizator kompletnie zawalił sprawę. Nie pamiętam dokładnie, ale koncert był w dniu jakiegoś święta, albo meczu w Wawie. W każdym razie, w miejscu na które mogło wejść 20tys. osób, zjawiło się ich mniej niż 1/10 tego. Tak się składa, że była tam moja wspołlokatorka z pierwszego roku studiów. Mówiła, że wyglądało to naprawdę przygnębiająco, takie pustki na takim nazwisku. Ale sam koncert był niesamowity. Jak to opisywała: wyszedł niepozorny starszy pan z brzuszkiem, ale jak się rozkręcił w trakcie, jak zaczął skakać po scenie i zdzierać głos, to po prostu szacun i buty z nóg spadały z wrażenia!Aha - i znowu lało!
---------------------------------------------------------------------------
I tutaj ważne ogłoszenie związane z tym co pisałem na początku, odnośnie konkursu: płyta wyszła w 1970, ale nagrano to w 1969. I te 3 utwory są policzone do 1969. Ma to znaczenie odnośnie tego, z którego roku jest najwięcej kawałków ) jest to nagranie, które zresztą znam tylko w tej jedynej wersji:
Country Joe McDonald I FEEL LIKE I'M FIXIN' TO DIE RAG (Live at Woodstock) 1970 Woodstock: Music from the Original Soundtrack and More
w BTW od: 1999
(można dołączyć się do śpiewu, bo w pewnym momencie ktoś dobrze pomyślał i zrobił "opcję karaoke" )
Woodstock '69 było w zupełnie innej epoce muzycznej niż obecne festiwale rockowe. Chociażby przez to, że występowała tam cała masa artystów folkowych, takich bardów z gitarą, jakich obecnie na tego rodzaju imprezach raczej się nie uświadczy. Country Joe był jednym z nich. Dodatkowo, ponieważ organizatorzy, szczególnie na początku festiwalu (a w sumie to cały czas ) mieli duże problemy z organizacją, trzymaniem się grafiku, dotarciem na czas wykonawców, w zasadzie wszystkim, to tacy wykonawcy, z racji tego że nie mieli dużych wymagań i byli łatwi w obsłudze (wystarczał mikrofon, gitarę miał przy sobie i mógł stać/siedzieć i grać), ratowali organizatorom tyłek w trudnych momentach. Festiwal zaczynał słynny "facet z dziwnym chwytem" (gitarzyści wiedzą o co chodzi ), który dzięki temu że zaczynał, a także że dzięki temu, że organizatorzy pokazywali mu, żeby grał dalej, przeszedł do historii (to słynne Freedom, które grał ze 3 razy, bo miał grać 45 minut, a grał 2 godziny:
jest zresztą gdzieś blisko BTW, głównie ze względu na legendarność wykonu, a nie samą zawartość muzyczną zresztą).
Wracając do Country Joe: na festiwalu wystąpił dwukrotnie, raz sam, a potem z zespołem. Ten pierwszy występ był właśnie na zasadzie: "ludzie ratujta, nie ma kto teraz zagrać, bo nie przyjechał człowiek z grafiku. Może ktoś wystąpić?". No to Joe, który miał wystąpić z zespołem następnego dnia, wziął gitarę i pośpiewał przez pół godziny . Kończył występ właśnie tak. Do historii przeszło jego skandowanie "F...U...C...K... Co przeliterowałem?!". Od pierwszego przesłuchania piosenka zrobiła na mnie duże wrażenie, nawet zanim dosłyszałem, co oni tam krzyczą. Przede wszystkim, byłem w szoku, że słychać tak, jakby wszyscy znali słowa tego niepozornego kawałka, wesołej wyliczanki o niewesołych słowach. Zapewne przez swą prostotę i przebojowość, rzecz stała się sztandarowym hymnem wszelkich hippisowkich zlotów antywojennych Teraz nasunęło mi się takie porównanie, że Polacy (a może raczej warszawiacy) mają "warszawskie dzieci pójdziemy w bój...", a Amerykanie mają "one, two, three, what're we fighting for...", bo to chyba jakoś podobnie działa - rzecz ponura, ale wesoła.
Joe tutaj wygląda jak pierwowzór bohatera Forresta Gumpa, przyjaciela Forresta, tego od Oscara za efekty specjalne związane z "obcięciem nóg". I wręcz archetypiczny weteran wietnamski.
W okresie protestów muzyków przeciwko wojnie w Iraku, za drugiej prezydentury Busha, Country Joe nie omieszkał ponownie mocno się włączyć w ten ruch, nieznacznie modyfikując nawet słowa kawałka i wtedy ponownie o nim usłyszałem.
Ciekawostka: najstarsza córka Country Joe'a, która się urodziła niecały rok przed Woodstock, była w latach 90-tych menedżerką zespołu Smashing Pumpkins.
Ciekawostka 2: literowanie "fuck" wyeluowało w czasie jednego z występów zespołu Joe'a w 1968. Poprzednio było to "fish" (na początku pytał publiczność "what's that spell?", a po piosence "what's that smell?"). Oczywiście, zespół miał z tym sporo problemów, włącznie z odmówieniem występu na Ed Sullivan Show i karami finansowymi.
-----------------------------------------------
Za to ten kawałek znam też w wersji płytowej (żeby było śmieszniej: ta płytowa to też koncertowa, bo to nagranie zadebiutowało własnie na krążku live z 1968), ale TA koncertowa to jest "ta jedna jedyna":
Ten Years After I'M GOING HOME (FROM WOODSTOCK) 1970 Woodstock: Music from the Original Soundtrack and More
w BTW od: 2002
(niestety, w dwóch częściach, a w dodatku nie ma zarąbistej końcówki, kiedy znowu wszyscy szaleńczo grają razem . Nie mogę znaleźć jednej z filmem, jest tylko sam dźwięk. Ale sama muzyka jest w MB jakby co)
Krótko mówiąc: genialny popis "najszybszego gitarzysty świata", jak wówczas nazywano Alvina Lee (dziś to chyba ten tytuł dzierży Yngwie Malmsteem? ). Na początku utworu zapowiadając mówi: "Jadę do domu. Helikopterem". Chodziło o to, że nie mógł się dostać na teren festiwalu (wszystkie drogi zablokowały pozostawione przez uczestników samochody), więc przywieziono go za scenę helikopterem.
Niestety, jest to jedyne pełne nagranie z tego koncertu zarejestrowane na filmie. Ale może to i dobrze, zespół miał duże problemy z nastrojeniem instrumentów, które ze względu na dużo wilgotność (to był drugi występ po tej burzy, która zakończyła koncert Cockera i przerwała na kilka godzin festiwal, bo padło zasilanie) cały czas się rozstrajały, odbiło się to też na sprzęcie filmowym, bo były duże problemy z nagrywaniem dźwięku.
Wcześniej pisałem, że do "Blue suede shoes" jeszcze wrócimy? No to wróciliśmy, bo w środku Alvin pozostawiony został samemu sobie i wysmażył smakowitą improwizację, w której umieścił m.in. ten kawałek . Zresztą, to charakterystyczne dla Alvina, a ogólnie dla zespołu: mieszał stare motywy rock'n'rollowe lat 50-tych, bluesa, oraz hippisowską psychodelię. Co by nie mówić: rzecz brzmi całkiem współcześnie jeśli chodzi o technikalia (np. brzmienie gitary), tak jak w innych nagraniach z 1969, czuć że wchodzimy w inną epokę.
Jeśli chodzi o sam zespół, to rozpadli się w 1973, kiedy to Lee poczuł się ograniczany zespołem i zmęczony parciem wytwórni, która chciał by grali bardziej popowo, sam zaś wolał pozostać w kręgu bluesrocka.
Ciekawostka: od 1968 do dziś ustanowili imponujący wynik 28 tournee po Stanach, co jak na zespół brytyjski jest chyba jakimś rekordem (do tego jest doliczony okres po reaktywacji w 1988, bo trudno mi sobie wyobrazić, żeby dokonali tego w 5 lat . Ale to i tak pokaźna liczba).
------------------------------------------------------
Na początku swojego występu Joe Cocker zaśpiewał "Let's go get stoned" (nie tłumaczę, bo +18 ):
Ten pan poszedł za jego radą i dał koncert mocno zakrapiany zapachem narkotyków, ale użytych że tak powiem w idealnych ilościach (czyli jeszcze nie przeszkadzają). Co prawda, to nie był jego najlepszy występ z tych największych festiwali tamtych czasów, ale akurat ten końcowy fragment przeszedł do legendy:
Jimi Hendrix Experience STAR SPANGLED BANNER (Live at Woodstock) 1970 Woodstock: Music from the Original Soundtrack and More
w BTW od: 1999
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=rUpI9MeLZkQ&feature=endscreen&NR=1" frameborder="0" allowfullscreen>
(rozwala mnie, jak Jimi w pewnym momencie, w czasie solówki, ze spokojem dostraja jeszcze gitarę )
Koncert Hendrixa kończył festiwal i trzeba przyznać, że była to dziwna pora (9-11 rano). Nie dziwię się oniemiałej publice. Szczena opada słuchając, co Jimi wyciska z gitary (szczególnie jak się pomyśli jak dawno to było!). I dorzućmy jeszcze ten kontekst: w tamtych czasach to nie była ot, taka sobie rzecz, w ten sposób potraktować amerykański hymn (na pomysł takiej interpretacji Jimi wpadł z rok wcześniej i zespół jamował to na próbach, ale menedżer odwodził go od grania na koncertach, bojąc się konsekwencji prawnych, bądź tego, że może to spowodować zamieszki wśród publiczności. Ale wbrew obiegowej opinii, nie było to pierwsze wykonanie koncertowe przez Hendrixa). Czego tam nie ma! Bomby spadają, syreny wyją, samoloty latają, słychać krzyki i jęki! Brzmienie gitary Jimiego jest niezwykle charakterystyczne także dlatego, że odeszło praktycznie wraz z nim, potem popularniejsze stały się flanger i fuzz, tak już mało kto grał. Ale może po prostu nie było sensu się ścigać, bo nie dało się z tego brzmienia wycisnąć nic więcej?
Wcześniej była jeszcze instrumentalna improwizacja, potem, co słychać nawet na końcu tego wideo, Puple Haze. I po festiwalu. Dopiero potem się okazało, jaką stał się legendą. Na razie wrażenie było takie, jak jednego z mieszkańców okolicznych farm:
- Co pan sądzi o festiwalu?
- To kupa gówna!
- Co pan ma na myśli?
- No... nie ma toalet.
A tak w ogóle to pewnie wiecie, że to nie było wcale w Woodstock, tylko w Bethel
.
Ciekawostka: festiwal wisiał na włosku do momentu, kiedy zgodzili się na nim zagrać nasi niedawni bohaterowie, Creedence Clearwater Revival (za 10 000$). Od tego momentu organizatorzy mieli jakąś kartę przetargową w rozmowach z innymi bardziej znanymi wykonawcami, mówiąc że przecież zagra tam nowa gwiazda. Tak się jednak głupio złożyło (i o co CCR mieli potem żal przez lata), że festiwal nie jest z nimi kojarzony. Z dwóch powodów: nie ma ich na filmie. I grali jakoś o 2 w nocy, kiedy praktycznie wszyscy spali, w dodatku tylko godzinę z lekkim hakiem. Jeden z członków zespołu opisywał to w ten sposób: "niekończąca się kłębowisko ciał pokrytych błotem, leżących na ziemi i śpiących. I jeden facet, który stał pod sceną, patrzył na nią i wczuwał się w muzykę. Cały czas patrzyłem na niego z myślą, że gram specjalnie dla tego człowieka i warto mu wynagrodzić jego wierność i wytrzymałość".
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2012 12:30 AM przez Miszon .)