a oto i opowieść... niedziela... Lublin...
gdzieś czytałem że coś takiego to się nazywa deżawi...
po obaleniu przed lublińskim Klubem Tektura ruskich szampanów "Michel" made for Biedronka, zapoznaniu Krzyśka, przeprowadzeniu wspólnych dyskusji na tematy różne i różniaste, zebraniu podpisów od kabanosowo-tpnowej ekipy na bilecie-naklejce (która ostatecznie i tak nie znalazła się w moich rękach
), postanowiliśmy uderzyć szturmem na owy budynek, który okazał się tak straszną meliną że ciężko sobie wyobrazić jak bardzo
postaliśmy chwilę w środku, odwiedziliśmy toaletę, wymieniliśmy kilka zdań z Zenkiem i Rudym, po czem wyszliśmy na zewnątrz w celu... tak, chyba wypicia piwa
tak nas pochłonęła rozmowa i inne czynności że weszliśmy do Tektury na sam koniec
Czołgu, który wybrzmiał na początek. ech.. no trudno, ale nie czas na rozpacz i lament-
Zupa kalafiorowa! tańczone jak Zenek przykazał w kółeczku. potem pojechali kolejnym killerem, mianowicie
Czerwoną musztardą. niestety tym razem nie podpieprzyłem setlisty więc nie podam dokładnej kolejności utworów
skupmy się zatem na tych najbardziej niesamowitych momętach. na pewno jakoś w tamtych rejonach pojawiły się
Zamknięte główki,
Wampirzyca i
Jagoda, podczas której wepchnąłem Krzyśka w pogo
załóżmy że potem rozpoczęli niewinnie
Ptaszka i nie wiem co mnie tknęło, ale postanowiłem podejść do mikrofonu Lodzi i odśpiewać (wykrzyczeć?) jego kwestię (czyli słowa
"chyba nie!") musicie Państwo zostać uświadomieni że Lodzia był tym razem jedynym gitarzystą Kabanosa, gdyż Leszka Pszenicy, uwaga tu cytuję Zenka,
"żona nie puściła". no to co, zrobiło mi się szkoda Lodzi i postanowiłem mu czasami dopomóc wokalnie
raczej nie miał nic przeciwko. potem grali jeszcze
Kibel (dzikie pogo),
Chmurki (pozdrowienia dla doorbelll) i
Kozę (znowu śpiewałem, tym razem cały refren!
). Zenek powiedział wtedy że wszyscy mają kucnąć i na wyraźny znak ruszyć tyłki do góry
tak oto wybrzmiał
Wielbłąd, w którym znów wykrzyczałem za Lodzię kwestię
"idź stąd, nie będziemy się z tobą bawić" stojący już wówczas na krzesełku Zenek zdaje się że dziwnie się na mnie spojrzał, naprawdę nie wiem o co mu mogło chodzić
na koniec podstawowego setu zagrali
Budę dla Azora. nie mieli wyjścia, musieli wyjść i zagrać bis. z tłumu można było usłyszeć okrzyki:
Jesteśmy debilem! Polsrat pokemon! Parówki! "może zanim parówki to kaszanka?" zapytał Zenek. no i poszło.
wiśta hola! po
Kaszance zagrali upragnione i wyczekiwane
Parówki utwór na modłę bodajże Limp Bizkitu opowiada o
parówkach, które są w kocklopie i pływają w nich czekoladowe główki i jest jedną ze sztandarowych pozycji w repertuarze grupy, toteż został przyjęty niezwykle ciepło. i to by było na tyle, proszę Państwa. zresztą nie dziwię się, wyglądali na nielicho utrudzonych wspólnie spędzonymi trzema dniami z TPN-em w trasie, szczególnie Lodzia, który musiał sam podołać tym gitarowym kabanosowym wywijasom. to był dobry koncert choć nagłośnienie było fatalne, przerażające i wołające o pomstę do nieba
nie jestem jakimś przesadnym audiofilem, no ale kurczę, chyba jakieś normy obowiązują
skoczyliśmy z Krzyśkiem szybko do sklepu, orzeźwiliśmy się napojami przed Tekturą, wysłuchaliśmy występu fanów TPN-u śpiewających ochoczo
Robur i ku mojemu zdziwieniu a krzyśkowej radości weszliśmy w, mniej więcej, piąty kawałek koncertu, którym był
Drut. już wtedy wiedziałem że to nie będzie normalny koncert. w Gomunicach Yry ledwo żył tłamszony nieznośnym choróbskiem, tutaj tryskał zdrowiem. wyglądali też na mniej pijanych niż w lutym (albo mi się tak zdawało), no i niestety więcej grali niż gadali że nie umieją grać... zerknąłem w setlistę i okazało się że ominęły nas:
Karate puma, Masakra w dzieżążni, Drażyno moja drażyno i jeszcze coś. nie rozpaczajmy jednak, wiele nie straciliśmy, a teraz
PKS Drajwer i zaraz po nim równie kultowe
Kanały, które jak zwykle zabrzmiały niesamowicie i epicko. jakem już mówił Yry nie uznał za stosowne dużo się odzywać, więc kolejne utwory powalały nas swoją nieokiełznaną i dziką mocą. zagrali
Nysę, Żuka, Robur, Walec, Brony, Kultywator. same hiciory można by powiedzieć. pod "sceną" (której nie było) szalało towarzystwo zagorzałych fanów TPN 25 w markowych koszulkach a nie samoróbkach (jak to niektórzy
), na przemian wyśpiewując wszystkie teksty z dokładnością do przecinków i wykrzykników, i uprawiając dzikie pogo. jakoś wtedy Yry powiedział że ten utwór publika wykonuje w poziomie... oddałem pod protekcję jakiegoś gościa okulary i pobiegłem po Krzyśka. jego opór malał z każdą sekundą. na okrzyk
Y! prawie każdy bez wyjątku padł na podłogę i zaczął się wić po ziemi. szkoda że nie dało rady uwiecznić tego momentu... potem były jeszcze jakieś kawałki, aż w końcu nastąpiła
Budowa w toku, która swoją dramaturgią powaliła nawet takiego melomana jak Krzysiek
na hasło Yrego
"pokłońcie się, Maryjo prowadź nas", kilka osób upadło na kolana lub padło krzyżem na ziemię. ja jakoś chyba nie miałem ochoty. zbliżaliśmy się ku końcowi,
Ballada o delfinie Umie i najbardziej wyczekiwany moment wieczoru-
Legia pany! przerwane gdzieś tak w połowie, gdyż Rudy, basista, pomylił swoją partię. na szczęście zagrożenie zostało szybko wyeliminowane i wszystko wróciło na swoje miejsce.
C, C, CWK, CWKS Legia! nie było na sali osoby która by tego nie śpiewała
Yry uprzejmie podziękował za przybycie, zeszli na chwilę na zaplecze i wrócili, oświadczając iż zostały tylko kowery.
Atak już nadchodzi Siekiery i jakiś kawałek chyba Sepultury (???), po czym powtórzone
YYY, oczywiście z konwulsjami. potem wszyscy usiedli gdyż ktoś z przodu krzyknął:
Sram i zespół nie miał wyjścia, musiał zagrać tę przejmującą balladę.
"proszę Państwa, Lodzia jest leworęczny a zagra na mojej gitarze, dla praworęcznych. brawa dla Lodzi! utwór się nazywa Keławak." chyba z 5 minut trwało to psychodeliczne monstrum, w czasie którego Yry przedstawił zespół i zagrał solówkę na basie Rudego, a Lodzia rzeźbił te mhroczne riffy... po
Keławaku nastąpiła cisza.
"no to co teraz? gramy coś jeszcze?" pytanie retoryczne zadał Dr Yry. krzyknąłem
"Cztery oktawy w dupie!", odpowiedź Yrego:
"chciałem ich tego nauczyć ale oni nie chcieli".
"no to Samopał." "nie nie, nie damy rady" (po czym rzucił wzrokiem na Rudego).
"Wybuch jądrowy!", ale Yry powiedział tylko:
"zakończmy tym czym zaczęliśmy. Karate puma!" mnie pasuje. nerwowe drgania i spazmy ekstazy wykrzywiały większość twarzy pogujących na sali. mnie chyba najbardziej. koniec. nareszcie
zeszli na zaplecze, a niecierpliwi fani żądni
Wybuchu jądrowego poczęli go wykonywać własnoustnie, snując z Rudym plany zorganizowania wspólnego dżemseszyn
odważyłem się pójść do "garderoby", przyszpanić własnoręcznie zrobioną koszulką, zdobyć autografy których mi do kolekcji brakowało i już. wyszliśmy z tego mhrocznego miejsca, z Tektury. nigdy więcej nie pójdę tam na koncert
jeśli miałbym porównywać te koncerty- gomunicki z lublińskim, to od razu na wejściu ten pierwszy dostaje plusa za świetne nagłośnienie. poza tym w Lublinie miałem jakieś pojęcie czego się mogę spodziewać, podczas gdy w Gomunicach byłem całkowicie zdany na łaskę artystów. niemniej jednak... dzięki za ponowne zniszczenie psychiki