Gdy ostatni raz udzielałem się w tym wątku miałem nadzieję nadrobić trochę zaległości. Zwłaszcza, że w każdej odsłonie pojawiało się czterech wykonawców, a ja chciałem się każdorazowo odnieść do pięciu. A w 19 odsłonie padła zapowiedź, że do września, żadna nowa odsłona się nie pojawi. Wyjechałem na wakacje z wielkim spokojem, myśląc sobie, że po powrocie nadrobię straty. A tu po powrocie niespodzianka, zamiast zapowiadanej przerwy dwie nowe odsłony. Ręce mi opadły, bo zdałem sobie sprawę z tego, że tak szybko nie nadrobię strat. No ale skoro zapowiadana była przerwa do września, to sam ją postanowiłem sobie zrobić
. Nadszedł wrzesień i rok szkolny, pora więc wrócić do pisania. Nadróbmy więc stracony czas. Siłą rzeczy bez jakichś rozwlekłych akapitów. Na dziś wybrałem 10 wykonawców:
1)
Foo Fighters - Gdy pada nazwa Foo Fighters od razu pojawia się postać Dave'a Grohla, ale gdy pojawia się postać Dava Grohla, to przypomina się Nirvana. Mimo tego, że Dave nigdy nie chciał by porównywać Foo Fighters do Nirvany, to ja jakoś nie mogę się pozbyć tego odruchu. Moja tęsknota za Nirvaną jest niemal taka jak Kochanowskiego za jego Orszulką. Ale niestety Nirvana już nie wróci. A drugie niestety na niekorzyść Foo Fighters, bo chociaż nawet ich lubię, to i tak pozostaną w cieniu Nirvany, bo kompozycjom Foo Fighters brakuje czegoś co bez problemu pojawiało się w twórczości Nirvany, tego magnetyzmu poszczególnych utworów, tej chwytliwości poszczególnych przebojów.
2)
Alison Moyet - Jednego roku spędzając studenckie wakacje tu i ówdzie, z miejsca na miejsce się przenosząc co jakiś czas, trafiłem między innymi do Sopotu, w którym akurat odbywał się kolejny festiwal. Do południa na plażę i jakieś studenckie śniadanko typu buła i kefir kupione po drodze. Oczy mnie już nawet trochę bolały, a może nawet bardziej szyja, bo taką plażę, to widziałem tylko gdzieś w cieplejszym klimacie. A wieczorem pod górkę do lasu, tuż pod płot, gdzie całkiem liczna młodzież oglądała koncerty festiwalowe, bo na bilet akurat nie było stać. I tak obejrzałem sobie występ Alison Moyet, słusznie porównaną tu do Adele i podobnie cenioną za niesamowity głos. Zresztą, gdy pierwszy raz zobaczyłem Adele, to musiałem się upewnić, czy aby to nie córka Alison, bo jakieś tam podobieństwa mi się w oczy rzuciły, a różnica wieku jest na tyle duża, że mogłyby być matką i córką. Alison czy to w duecie czy solo zawsze bardzo wysoko była przeze mnie ceniona. Dla mnie jej największym przebojem solowym jest chyba jednak niesamowity Love Resurrection.
3)
Dead Or Alive - Trochę wstydliwie wrzucone tylko w przegródkę Laurka, ale według mnie śmiało mógłby się znaleźć w odpowiednim koszyku. Oprócz tego najbardziej chwytliwego You Spin Me... były też i inne hiciory na tej samej płycie np. My Heart Goes Bang, I Wanna Be A Toy czy Lover, Come Back To Me. Ja tam nadal ich lubię.
4)
Kid Rock - Ostatnio doszedł do wniosku, że trochę kiepsko wybrał sobie pseudonim artystyczny. Pewnie nie przewidział, że w przeciwieństwie do bohaterów dzikiego zachodu, którzy też używali przydomku Kid, dożyje wieku w którym nie będzie on już za bardzo do niego pasował. Muzycznie jakoś nigdy mnie nie zachwycał. Chociaż miewał jakiś lepsze momenty, to nigdy nie przebił się do pierwszego rzędu. Z różnych powodów, bo był za bardzo amerykański, bo był za bardzo nowatorski, bo był za bardzo coś tam.... aż do bo był za bardzo blondynem (o ile ktoś pamięta ten fragment z filmu Fight Club)
5)
Guillemots - Tak, to bardzo interesujący wykonawca, z którym cały czas mi po drodze. Walk The River mimo że na singlu się nie ukazało, to u mnie w tym tygodniu na samym szczycie. Natomiast solowa twórczość Fyfe'a jakoś do mnie nie trafiła.
6)
Annie Lennox - O Alison Moyet napisałem, że równie wysoko cenię sobie jej twórczość solo jak i w duecie. W przypadku Annie już tak nie powiem. Górę w tym przypadku bierze okres jej twórczości w duecie Eurythmics. A jej solowa kariera mam wrażenie, że jeszcze do ponownego powrotu do Eurythmics jakoś się toczyła, ale potem zaczęła kuleć. Gdy więc ktoś zapyta co bym wolał Sexcrime, czy Walking On Broken Glass,to wybiorę to przyjemniejsze.
7)
Tina Turner - Babcia Tina jak się o niej mawiało kilkadziesiąt lat temu, ale pewnie niejedna babcia zazdrościła jej wtedy a może i teraz kondycji i wyglądu. Dla mnie ważna postać z wieloma ważnymi przebojami od Proud Mary i Natbush City Limits jeszcze w duecie z Ikiem (wcześniejszych nie ruszałem bo ich dyskografia jest zbyt obfita) przez Private Dance, What's Love..., We Don't Need... po Golden Eye, Missing You i nowsze kompozycje. Tina nigdy nie bała się coverów, na każdej płycie coś tam przemyciła, czy to z repertuaru dawniejszych gwiazd jak Ann Peebles, Al Green, czy The Beatles, przez współcześniejszych David Bowie, Bonnie Tyler aż po Massive Attack. I trzeba przyznać, że nie najgorzej jej to wychodziło. Inne za co ją cenię to wspaniałe duety, a w szczególności te z jednej z moich ulubionych płyt koncertowych "Tina Live In Europe". Duety z Claptonem, Bowiem, Adamsem ówczesnymi ikonami i to wszystko na jednym koncercie. Tina jest wielka.
8)
Rick Astley - On i kilku innych artystów pod koniec lat 80-tych przedefiniowało określenie muzyka niezależna. Do tej pory na listach niezależnych pojawiali się wykonawcy, którzy nagrywali dla małych wytwórni niezależnych, ale była to muzyka, którą można było nazwać muzyką alternatywną lub indie-rockiem. Aż tu pewnego tygodnia na szczycie listy niezależnej pojawił się utwór wykonawcy grającego takiego typowego dance-popa, daleko odbiegającego od tego co wcześniej na liście niezależnej znaleźć było można. A to wszystko za sprawą tria Stock, Aitken i Waterman. Ci trzej panowie i pewna mała (czyli niezależna) wytwórnia odpowiedzialni byli za sukces wielu artystów w tamtym okresie, jak Rick Astley, wspomniane już Dead Or Alive, czy Kylie Minogue. Ciężko mi było patrzeć jak zamiast The Cure czy The Smith na szczycie listy niezależnej było I Should Be So Lucky, czy jakiś Jason Donowan. Masowa produkcja pop-hitów robiła się nieprzyjemna jak zapach landrynek po paru godzinach wciągania go przez nos. W tej mdłej poppapce potrafiło to i owo uciec. Ziarno w postaci Ricka Astleya dopiero po jakimś czasie oddzieliłem od innych plew, może troszkę wtedy zmienił styl i klimaty, w których się poruszał. Ale w tamtym okresie oczarowała mnie inna gwiazda, która też do jednego worka na początku została wrzucona, ale w miarę szybko uznana została przeze mnie za drogocenne ziarno. Mowa o Lisie Stansfield, bo skoro Adele porównaliśmy do Alison Moyet, to możemy ją też porównać do Lisy.
9)
Colourbox - Moja pierwsza płyta CD. Kupiłem ją mimo, że nie miałem jeszcze odtwarzacza, ale była tańsza niż inne, a Colourbox zawsze lubiłem. Może to się komuś wydawać dziwne, że kupiłem płyty bez odtwarzacza, ale dzięki temu miałem już pretekst i motywację by go kupić. Napisałeś, że Colourbox nietypowy jak na 4AD i jest to po części prawda. Ale druga część prawdy mówi, że jednak typowy dla 4AD, bo ta wytwórnia prowadzona wprawną ręką przez Ivo Watts-Russela właśnie gromadzi takich nietypowych wykonawców. Może i oni są nieraz do siebie podobni, ale n ogół wyróżniają się w tłumie. Colourbox i całe 4AD przeszłe i obecne - zawsze na tak.
10.
T.Love - Dawny garażowo jarocinowy T.Love to jedni z moich ulubieńców, ale niestety gdzieś się pogubili. Zmieniły się czasy i nie zawsze zmiany w muzyce i nie tylko wyszły na dobre tym którzy je zrobili. Chociaż początkowy okres przejściowy był całkiem fajny i było kilka perełek , to znalazłoby się też parę gniotów. Teraz T. Love zaczął dryfować gdzieś w bliżej nieokreślone zakątki wszechświata strącony z właściwej orbity i nie wiadomo kiedy na nią wróci. Ale Wychowanie, IV LO, Garaż i kilka późniejszych Warszawa, King, Autobusy i Tramwaje pozostaną na piedestale.