Wykonawcy amerykańscy mieli naprawdę ciężko w tym okresie. Mamy British Invasion, trzeba dać jakoś odpór najeźdźcom zza oceanu, którzy przywłaszczyli sobie rock'n'rolla, śmieli się go ulepszyć i wrócić do jego ojczyzny w triumfalnym (i gromadnym) pochodzie.
Znaleźli się tacy, co próbowali walczyć. Nieraz osamotnieni w tej walce. No i są:
The Beach Boys I GET AROUND 1964 All Summer Long w BTW od: 2011, "zastąpiło" niejako Surfin' USA
. W zasadzie to chłopaki wyglądają tu momentami na lekko upośledzonych (nikogo nie obrażając), a te palmy i samochód dodają całości powabu takiego totalnego kiczu, że naprawdę wolę ich nie oglądać w tym kawałku .
Najfajniejsza jest sama końcówka, kiedy przez chwilę jest a capella.
Ciekawa rzecz - piosenka się zaczyna od refrenu, a dopiero potem są zwrotki. To ich pierwszy #1 w USA (zastąpili oczywiście wykonawcę brytyjskiego, czyli Peter and Gordon. Tak, ten Peter Asher, brat Jane), a w UK pierwsze Top 10 (że niby pomogło tu zachwalanie kawałka przez Micka Jaggera. Może i tak, ale chyba i tak by dobrze sobie poradzili).
Mnie się kojarzy chyba najbardziej z "Good Morning, Vietnam" i niewykluczone, że wtedy usłyszałem to po raz pierwszy.
Ciekawostka: w latach 90-tych autorstwo kawałka (słów) stało się przedmiotem dość żenującego (jak dla mnie) sporu między Love'em, a Wilsonem.
Jeszcze jedno "The Coś". Czyli:
The Kinks YOU REALLY GOT ME 1964 Kinks w BTW od: ok. 2000. znałem oczywiście dużo wczesniej
Heh, czy ten facet w kapeluszu kucharza nie był też u Hookera?
Kawałek o energii moim zdaniem mocno wykraczającej poza tamte czasy. W sensie - nie było sprzętu, na którym można (i powinno) się go zagrać z odpowiednią mocą. Na szczęście - zrobili to potem Van Halen, niektórzy mogą nawet tamtą wersję kojarzyć jako "główną". Riff w każdym razie jest absolutnie hardrockowy czy nawet heavymetalowy i jeden z najsłynniejszych w historii, a cała struktura kawałka też zdecydowanie wyprzedziła swoją epokę, mamy też surowe punkrockowe powerchordy i przesterowaną gitarę. Co tu dużo mówić - klasyk!
The Kinks byli czołowym zespołem brytyjskiej inwazji, ale chyba niepotrzebnie im taką łatkę przyczepiono, bo sugerowało to pewną, ograniczoną jednak dość, stylistykę, natomiast mam wrażenie, że mimo że do około 1967 radzili sobie całkiem dobrze, to jednak nie osiągnęli takich sukcesów, jakie mogli i dopiero w erze punka szło im z powrotem nieco lepiej (1975-83). W sumie grali aż do połowy lat 90-tych, w co jakoś trudno mi było kiedyś uwierzyć, bo wydawali mi się zespołem, który po 60-tych już tylko się "snuł", głównie ogrywając stare nagrania i nie wydając nic nowego. A oni owszem, nagrywali cały czas nowe rzeczy.
Ciekawostka: "artysta głodny, to artysta płodny"? Kinks dostali swojego rodzaju ultimatum - albo w ciągu 3 singli osiągną sukces, albo nie wytwórnia nie podpisze z nimi stałego kontraktu. To była ich ostatnia szansa, poprzednie 2 single poległy.
Ciekawostka 2: wg. Raya Daviesa, wokalisty grupy, podobno na początku gitarowego solo słychać "fuck off", które gitarzysta, jego brat Dave, krzyknął do Raya w odpowiedzi na jego próby dodania mu odwagi i energii przed wykonaniem solo. W tym momencie Ray dodał potem "Oh no", żeby nie było tego słychać, ale podobno jak się wsłuchać, to...
Polecam też kawałek "Set Me Free", aczkolwiek do Topu mu daleko. Ma fajne akordy (o ile pamiętam - coś co bardzo lubię, czyli przejście ze zwykłego akordu do 7+ i septymowego zwykłego potem. Zresztą - lubię to w obie strony , w tą drugą jest np. w Moonlight Serenade, moment "I stand and I wait for the touch of your hand in the moonlight") i ciekawy klimat, nie wiem dlaczego, ale trochę mi się z Beach Boys kojarzył kiedyś. Z kolei "All Day And All Of The Night" to jakby próba nagrania drugiego "You really got me".
Roy Orbison OH, PRETTY WOMAN 1964 singiel / 1965: Orbisongs w BTW od: ok. 1999. Ale znałem od 1990 rzecz jasna
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=KTCZSh4v2e4&hd=1" frameborder="0" allowfullscreen>
Zawsze mnie zastanawiał przedziwny image i w ogóle zachowanie Roya - wyglądał jak beznamiętny, niewidomy wampir .
Utwór oczywiście ogromnie spopularyzowany przez film z Roberts i Gere'em, wtedy też ja go poznałem, pomógł Royowi w nagłym renesansie jego popularności u schyłku życia (niejako oddając mu pod sam koniec to, co mu się należało. ale niestety - los był okrutny i zaraz zabrał co oddał, a nawet więcej...).
Rzecz wydana w 1964, ale Beatlesi, którzy byli z Royem na tournee rok wcześniej, twierdzili że już wówczas grał to na koncertach (ciekawe - kolejne tournee miał z BeachBoysami, a kolejne ze Stonesami). Roy, który już wówczas miał na swoim koncie 2 duże hity, wydawał się już wówczas (i zawsze potem) człowiekiem z innej epoki - epoki lat 50-tych i początków rock'n'rolla, który się nieco spóźnił i nie zauważył, że teraz nadeszli nowi. I tak chyba było z nim zawsze później. Nie zwracał uwagi na to za bardzo i grał po swojemu, co mu wychodziło zresztą bardzo dobrze i nadawało stylowi jego utworów fajnej patyny już w momencie ich wydania. Oryginalny facet, nie ma co - wiecznie nie w czasie, wiecznie "spóźniony". I nawet nagrody dostawał zawsze za późno - złota płyta za ten singiel dopiero w 1969, Grammy za wykonanie tego na żywo - pośmiertnie (w 1991, za nagranie występu z 1988). Naprawdę - dziwna historia.
Ciekawostka: od sierpnia 1963, przez kolejne 68 tygodni, Roy Orbison był jedynym amerykańskim artystą, który miał #1 na liście singli w UK. W dodatku - zrobił to z 2 utworami - "It's Over" w czerwcu i "Oh, Pretty Woman" w październiku 1964.
To był jego trzeci #1 w Stanach, drugi w 1964. Piszę o tym dlatego, że na szczycie zastąpił kawałek, o którym napiszę za chwilę.
Na załamanie kariery Orbisona w latach 70-tych wpłynęły na pewno tragedie rodzinne - pierwsza żona, Claudette (i znowu jakie imię "nie z epoki"!), która się stała inspiracją dla tytułu powyższej piosenki i w ogóle jej powstania (i z którą się rozwiódł w 1964 i ponownie ożenił rok później ), zginęła potrącona przez ciężarówkę w 1966 roku. Ich dwóch starszych synów (z trzech) spłonęło w pożarze domu rodzinnego 2 lata później...