Dzisiejszy stream (obiecujący):
17:00 Maginificent Muttley
18:00 Everything Everything
19:00 Novika
20:00 Miguel
20:30 Crystal Fighters
21:00 Mount Kimbie
22:30 Dawid Podsiadło (retransmisja)
23:00 Devendra Banhart
00:30 Steve Reich / Lao Che
01:00 Animal Collective
I moje krótkie przemyślenia odnośnie koncertów dnia pierwszego, na których udało mi się być. Chronologicznie:
1.
Dawid Podsiadło -- sympatyczne otwarcie festiwalu, pierwszy utwór zabrzmiał tak mrocznie, rockowo, energetycznie, że chwilę mi zajęło, żeby uwierzyć, że to faktycznie Podsiadło (nie udało mi się niestety jak dotąd ustalić tytułu tego numeru, ale spróbuję go zlokalizować na płycie); później "Trójkąty i kwadraty", czyli mała dyskoteka -- też ładnie; wokalnie zresztą radzi sobie bardzo dobrze, ale co do tego nikt chyba nie ma wątpliwości; ogólnie odnalazł się na Openerowej scenie, a publika przyjęła go zaskakująco dobrze [via krzyczące nastolatki pod barierkami]; Podsiadło sam zresztą zdradził, że się stresuje i że się nie spodziewał tak pozytywnych recenzji; poza tym powiedział kilka bzdur, ale ogólnie sprawiał bardzo pozytywne wrażenie; grał sporo średnich paraindiepopowych piosenek ze swojej płyty, wszystko się zlewało w jedno; było na pewnym poziomie, ale potrzeba mu lepszego materiału; generalnie po kilku kolejnych utworach zdecydowaliśmy, że idziemy na piwo. I poszliśmy.
2.
Editors -- to widzieliście/słyszeliście, więc chyba nie muszę za bardzo się produkować; Editorsi nigdy mnie nie przekonywali i podobnie było i tym razem; owszem wokalnie i muzycznie zagrali bardzo dobrze, ale połączenie stadionowych hymnów z nowofalowymi inspiracjami Joy Division zawsze zadawało i myślę, że wciąż będzie zadawać mi ból, a taki właśnie był ten koncert; grali swoje; zresztą od od początku wydawało mi się, że przyjechali, zagrali swoje i odjechali. Byli mrukliwi i poważni; trochę wyluzowali dopiero pod koniec, ale i tak w porównaniu z bezpośrednio występującymi po nich Blur wypadli niezbyt sympatycznie; miejsce miałem wygodne, bo siedziałem sobie spokojnie na trawie kawałek za domkiem realizatora, ale okazało się niewłaściwe strategicznie, żeby zająć dobrą miejscówkę przed koncertem Blur, ale jak zagrali na koniec "Papillon", to postanowiłem samemu sobie trochę poskakać zamiast błądzić w tłumie skaczących.
3.
BLUR -- jeśli Blur jakimś cudem nie rozpadną się, nagrają płytę i będą nadal koncertować, to na pewno do nas wrócą, bo mieli naprawdę fantastyczne przyjęcie, ale sam koncert sprawiał wrażenie raczej pożegnania z fanami, podsumowania minionych dwóch dekad w celu zamknięcia pewnego rozdziału. Ale może to tylko pozory. Wiedziałem na co się nastawiam wciskając się w tłum, zresztą tak gęsty, że dojście gdziekolwiek bliżej bezpośrednio po Editorsach było chyba niemożliwe; zaczynałem koncert w miarę blisko sceny, ale bardzo po prawej, stąd przyjąłem sobie za punkt honoru, że przy szybszych numerach (kiedy panuje tendencja do zmiany miejsc) będę możliwie przemieszczał się w stronę środka, nawet kosztem odległości od sceny. I faktycznie -- koncert zakończyłem niemalże przy wewnętrznej barierce, choć znacznie dalej. "Boys & Girls", od którego się zaczęło to była walka o przetrwanie w szalejącym tłumie (zupełnie jak na Kings of Leon kilka lat wcześniej), ludzie wychodzili z tłumu, ale później się uspokoiło. Koncert naturalnie był pierwszorzędny, bo jaki mógłby być. Ja byłem mocno nastawiony na fun i postanowiłem nie tylko niczym się nie przejmować, ale przyjąć otaczający mnie tłum za element tego funu. Koncert był właściwie przeglądem największych hitów grupy -- "Beetlebum", "Coffee and TV", "Parklife", "Tender", "Country House" -- wszystko było. Zresztą "Oh my baby" z "Tender" było powracającą frazą na ustach publiki podczas koncertu, a nawet po jego zakończeniu. Wydaje mi się, że były też jakieś numery z
Trzynastki, ale tu już trzeba byłoby się poradzić eksperta (albarn?
). Ulubione momenty: "There's No Other Way" po "Boys & Girls" rozpoczynającym koncert. Mam słabość do tej piosenki, bardzo się ucieszyłem, gdy się pojawiła już na samym początku -- plan minimum zrealizowany! No i "bis", choć nie określiłbym tego w ten sposób. Zespół po prostu w pewnym momencie koncertu zrobił sobie przerwę i na chwilę zszedł ze sceny, choć nie wiadomo było czy to już koniec, więc tłum zaśpiewał "Tender" i wrócili. Zaczęło się od "Under the Westway", które zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Damon przy pianinie. Głos i twarz wyrażały wszystko. Poczułem się przez chwilę jakbym uczestniczył w koncercie Beatlesów, choć nie było to uczucie ani jednoznaczne, ani uzasadnione jakimiś racjonalnymi przesłankami. Nie pamiętam już kolejności, ale wielkie wrażenie zrobiło na mnie też "The Universal". Grupa zakończyła koncert, zgodnie z przewidywaniami, "Song 2". Szał. Jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem. Bardzo się cieszę, że pojechałem. No i grupa od początku była niesamowicie wyluzowana i sprawiali niesamowicie pozytywne wrażenie. (Niech żyje Blur!) Po wyjściu z tłumu byłem przemoczony jakbym wpadł do basenu, mimo, że ani przez chwilę tego dnia nie padało. Poszedłem się wysuszyć przy piwie i wróciłem chwilę później, gdy usłyszałem, że występ rozpoczął Kendrick Lamar.
4. Kendrick Lamar -- wybór równoległego koncertu Alt-J byłby nieracjonalny z wielu powodów i ostatecznie cieszę się, że było dane mi ich olać, bo Kendrick, choć zasadniczo nie przepadam za rapowymi koncertami, nie jestem jego fanem (choć doceniam, a nawet lubię fragmentarycznie) i nie miałem od lat zajawki na hip hop, spisał się naprawdę dobrze. Oczywiście poruszamy się w pewnej specyficznej konwencji, ale dołożenie perkusisty, basisty i gitarzysty nadało kawałkom Lamara rap-rockowego posmaku niczym z debiutanckiej płyty N*E*R*D i rewelacyjnie sprawdziło się na żywo. Kendrick ma flow, swag, vibe -- jakkolwiek to określimy -- to coś, pierwiastek X, który pozwolił mu niemalże samemu zrobić bardzo fajny koncert. Trochę się pobujałem i przede wszystkim czuję, że znowu mam ochotę słuchać rapu. No proszę. Niestety w połowie musiałem się zbierać, żeby zmieścić się w namiocie na Crystal Castles.
5. Crystal Castles -- to właściwie bardziej dyskoteka niż koncert. Namiot niemalże pękał w szwach i to zanim koncert jeszcze się zaczął. Na szczęście na tyłach było luźniej i można było sobie poskakać. A było przy czym i to nawet pomimo tego, że oczekiwane przeze mnie najbardziej "Sad Eyes" i "Not in Love" wybrzmiały dokładnie na sam koniec równo godzinnego setu. Nie było przerw między utworami, kawałki przechodziły jeden w drugi, czasem kompletnie się psując w kuriozalnych interludiach, ale wszystko to stanowiło o sile tego występu. Światła, atmosfera na scenie, prezencja duetu (któremu towarzyszył jeszcze perkusista) też robiły swoje. Piękne zakończenie dnia pełnego wrażeń.
6. Terribly Overrated Youngsters -- nieoczekiwanie koncert nieznanej mi wcześniej grupy na scenie Alter Klubu (do zeszłego roku -- World Stage) przeniesiono z wcześniejszych godzin na drugą, czyli akurat, kiedy skończyli grać Crystal Castles. Panowie grali w żywym, ośmioosobowym składzie (sekcja dęta, gitary, perkusja, klawisze, bas) jakieś EDM-y -- Daft Punk, Justice, Mr. Oizo, Simian. Wyszło całkiem fajnie, chwilę się pobujałem, ale było dosyć monotonnie -- ciągle te same motywy, więc po jakimś czasie udaliśmy się na pożegnalne piwo do prawie, że opustoszałej już strefy gastronomicznej.