Ostatni dzień Open'era od początku zapowiadał się najbardziej interesująco ze wszystkich. Rozpoczął się od koncertu zespołu L.Stadt w namiocie. Dwa lata temu stałem gdzieś pod sceną i jako tako chłonąłem ich muzykę. Tym razem ograniczyłem się do leżenia gdzieś z tyłu namiotu i jakoś specjalnie tego nie żałuję, bo zespół nic rewelacyjnego nie zaprezentował.
Podobnie jak dwa lata temu, zaraz po L.Stadt, na głównej scenie wystąpiły Muchy. Tym razem jednak zaraz po nich nie występował zespół Editors i może dlatego - ale również na pewno z powodu ekstremalnych upałów - pod sceną było pusto jak nigdy. Trochę szkoda mi było zespołu, który w końcu należy do najlepszych w Polsce. Koncert wypadł zgodnie z oczekiwaniami. Utwory z nowej płyty brzmiały na koncercie równie dobrze jak te z poprzedniej. Ale rewelacji nie było. To miało dopiero nadejść.
Zostaliśmy do końca Much, pomimo że bardzo kusiło mnie, żeby zobaczyć jak największą część namiotowego koncertu Kings Of Convenience. Gdy wszedłem do namiotu, doznałem szoku. Nie ze względu na to, co działo się na scenie, tylko ze względu na reakcje publiczności. Takiego aplauzu nie było nawet dzień wcześniej na Reginie Spektor. Popularność i sympatia jaką sobie zaskarbił ten zespół - uznawany wcześniej przeze mnie za dosyć przeciętny - zaskoczyła mnie bardzo mocno.
W końcu wniknąłem w tę atmosferę i dałem się ponieść tej niezwykle delikatnej muzyce, niezwykłej w swojej prostocie. Temu ciepłu płynącemu z każdego utworu, ale i z każdej wypowiedzi członków zespołu. Po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, w której zamiast klaskania zespół anonsował pstrykanie palcami. Zespół dostawał aplauz nie tylko pomiędzy piosenkami, ale i wielokrotnie w trakcie piosenek. Co ciekawe, na ten koncert udało się bardzo wielu cudzoziemców. Gdzie bym nie stanął, wszędzie słyszałem jakieś rozmowy w obcych językach.
Oczywiście nie sposób było nie doczekać do końca koncertu. Na The Hives udałem się tylko na chwilę. Koncert muzycznie sprawił na mnie dobre wrażenie, ale muzyka została skutecznie przyćmiona przez show wokalisty, który to wielokrotnie podkreślał, jaki to on jest wspaniały. Nie bardzo mi się to podobało, dlatego po usłyszeniu kilku bardzo dobrze znanych kawałków, opuściłem koncert przy pierwszym utworze, którego nie znałem, aby w całości zobaczyć koncert Wild Beasts.
Bałem się trochę, że będą problemy z nagłośnieniem i moje obawy okazały się uzasadnione. Na szczęście szybko udało się te problemy zwalczyć i już drugi utwór ("This Is Our Lot") brzmiał pod koniec tak, jak brzmieć powinien. Potem było coraz lepiej, zwłaszcza na samym końcu, kiedy to zespół zagrał swoje największe hity - "We Still Got The Taste Dancin' On Our Tongues" i "Hooting And Howling". Zostałem do samego końca, pomimo że na głównej scenie zaczynał się już jeden z tych koncertów, na które czekałem z największym utęsknieniem - koncert The Dead Weather.
Kolejny raz trzeba było przebiec cały teren festiwalu, a następnie przedrzeć się przez tłum. Udało mi się zająć niezłe miejsce przed barierką i przeczekać okres, w którym zespół się rozkręcał. Tę część koncertu, którą widziałem, mogę śmiało zaliczyć do najlepszych, w jakich miałem okazję uczestniczyć. Było jeszcze więcej profesjonalizmu niż dwa lata temu, kiedy to na Open'era przyjechał zespół The Raconteurs. Ale przede wszystkim był ten niesamowity duet - Alison Mosshart i Jack White. Była wokalistka The Kills pokazała niesamowitą zadziorność, a utwory śpiewane w duecie z Jackiem Whitem to mistrzostwo świata. Mnóstwo pełnych energii, dobrze znanych utworów i do tego dwa wolniejsze kawałki, w tym "You Just Can't Win", przy którym Jack White po raz pierwszy wstał znad perkusji, a potem po kolei: "I Cut Like A Buffalo", "No Horse", "The Difference Between Us", "I'm Mad" i "Hustle And Cuss". Na koniec "Will There Be Enough Water?" w cudownej aranżacji. Potem były jeszcze bisy, ale ja uznałem, że jestem na tyle usatysfakcjonowany tym, co dotychczas usłyszałem, że więcej nie potrzebuję. I rozpoczął się finalny sprintâŚ
Gdy byłem już w pobliżu namiotu, zespół Archive grał swój pierwszy kawałek - "Controlling Crowds". Chciałem przebić się pod scenę, ale było to niemożliwe. W namiocie panował nieprawdopodobny ścisk. Udało mi się zająć pozycję gdzieś w środku namiotu, tak żeby mieć jak najlepszy widok na to, co działo się na scenie. A działo się bardzo dużo. Zespół przybył w pełnym składzie - dwóch wokalistów, raper i wokalistka. Każdy miał swój czas. Przebijałem się przez tłum przy dźwiękach rewelacyjnego "Pills" z ostatniej płyty. Nie żałuję bisów The Dead Weather, bo zdążyłem akurat na najlepszy fragment koncertu. Po "Pills" wybrzmiało "Sane" - dotychczas niedoceniany przeze mnie utwór z płyty "Lights", którą uważam za najsłabszą w dyskografii Archive. Na koncercie poraziło mnie swoją energią. Zresztą już wcześniej wpadłem w trans. A następny utwór to było już prawdziwe szaleństwo. Co z tego, że nie było "Again", skoro "Finding It So Hard" mi to w pełni wynagrodziło? Zarówno jeden, jak i drugi utwór należą do mojej ścisłej czołówki tej dekady.
Potem już nic nie mogło mi zepsuć tego koncertu. Kolejne utwory na pewno nie należały do moich ulubionych jeśli chodzi o Archive, cały czas zmieniali się ludzie przy mikrofonie, ale nic nie było w stanie mnie wybić z transu. "World On Signs", "Lines", " Blood In Numbers"⌠Wszystko było na swoim miejscu. Końcówka była porażająca. "Kings Of Speed", "Bullets", "Dangervisit" i "Quiet Time" z mojej płyty roku 2009, a na sam koniec magiczne "Pulse", które zostało mi w głowie do dziś i zachęciło do sięgnięcia po płytę "Noise".
Tym akcentem skończył się "mój Open'er". Został niewielki niedosyt po "Again" (ale głównie był to niedosyt typu "ciekawe co sobie myślą ludzie, którzy przyszli specjalnie na ten utwór"). Potem pozostało już tylko wydać ostatnie pieniądze w miasteczku festiwalowym i udać się do Gdyni przy dźwiękach "Rockafeller Skank", a następnie "Praise You", dobiegających ze sceny głównej z koncertu Fatboy Slima.
Moja lista na Spotify
Archiwum mojej listy
Profil na Last.fm
|