#28 ŻYCIE, RAKOW ON TOUR, BARAŻ
Trochę mnie tutaj nie było.
Jak to przeważnie w takich sytuacjach bywa, powodów jest kilka.
Na początku lutego życie znów na chwilę zmiotło mnie z planszy.
Chwila nieuwagi, poparzenie nieistotne już którego stopnia.
Plastry, opatrunki, żele, rozdzierający ból, nieprzespane noce, skrawki snu w pozycji siedzącej na fotelu z ręką zgiętą jakby była gotowa do pobrania krwi, bo tylko w takiej sen bywał przez chwilę możliwy.
Blizna w kształcie mapy Włoch od nadgarstka po łokieć pozostanie już ze mną pewnie do końca.
Pocieszam się, że niektórzy za tak finezyjny tatuaż zapłaciliby grube pieniądze, ja dostałem go od losu za darmo, w pakiecie z nielimitowanym pechem i zostało mi jeszcze trochę miejsca na ewentualne dorobienie Sardyni.
Ale to już za mną (nie przypuszczałem, że aż tak może cieszyć wyprostowanie do końca ręki).
Dobrze po tylu zdrowotnych perypetiach wrócić do normalnego życia i znów wytwarzać PKB.
Ostatnie miesiące na L4 pokazały mi, że jeśli doczekam, to całkiem dobrze odnajdę się na emeryturze, ale to jeszcze nie jest ten czas.
---
Są też inne powody przerwy w pisaniu tutaj.
Wiem, że może dziwnie to zabrzmi, ale cholernie przygniotła mnie świadomość, iż w swojej nierównej batalii z życiem zacząłem ostatni rok z trójką z przodu.
Milcząc, w pewnym sensie chciałem tej momentami ekstremalnej i nieznośnej melancholii Wam tutaj oszczędzić.
A gdy już z tym stanem się uporałem, poszedłem do przychodni po receptę dla Mamy.
Pani Agnieszka na mój widok zagaiła:
- "Panie Marcinie, dobrze że Pana widzę, może zapiszę Pana na badania, mamy teraz taki bezpłatny profilaktyczny pakiet dla ludzi po 40stce, to nic nie kosztuje".
Wznieś się człowieku na nieznane sobie wyżyny i wybrnij z tego z klasą...
To, że umiem w sytuacyjne żarty kolejny raz mnie uratowało, choć z tyłu głowy miałem tylko jedną myśl - wiem, że ostatnio zdziadziałem, ale czy aż tak...?
W mniej więcej tym samym czasie spotkałem w sklepie kolegę z klasy, z ławki przede mną.
Nauczony doświadczeniem ostatnich lat, by uniknąć pytania "co słychać?", pierwszy wyprowadzam cios, niech rozmówca się broni.
- "co tam? Przyjechałeś odwiedzić stare śmieci?"
- "nie, zjechałem tu już na stałe, na emeryturę. Teraz już tylko stajnia, konie, staw i ryby".
Oniemiałem.
Mój rocznik, 39 lat skończy na jesień.
Zaraz po technikum wstąpił do policji.
Patrolował konno Park Jasnogórski, kilka razy spotkałem go też na służbie przy stadionie Rakowa.
Zawsze, gdy w różnych rozmowach w oczywistym kontekście pojawiał się temat wczesnego przejścia na emeryturę kogoś z wojska, straży czy policji reagowałem zaczepnie - przecież nikt nikomu nie bronił wybrać takiej życiowej drogi.
Teraz, gdy rzecz zaczyna dotyczyć ludzi z moich roczników, trochę zmieniła mi się optyka.
Nie wiedziałam, że to aż tak boli.
---
Jest jeszcze trzeci powód, też ważny.
Stałem się w pewnym sensie niewolnikiem swojego wydumanego perfekcjonizmu.
Chciałem wrzucać tutaj tylko teksty należycie wypieszczone, w moim odczuciu dobre.
Potem poprawiałem te szkice naście razy i nadal to nie było to, aż w końcu się dezaktualizowały.
Ta przesadna pedanteria ma związek z tym, że w międzyczasie udało mi się (ten pewnie ostatni raz) ruszyć za dawno uśpionymi marzeniami.
Jeszcze nie czas, by się chwalić (bo jeszcze nie ma czym), ale jedno już mogę i chcę powiedzieć.
Gdyby nie to, że zacząłem tutaj popełniać różne formy to raczej nigdy nie uwierzyłbym w to, że mogę jeszcze spróbować zaistnieć ze swoim pisaniem gdzieś bardziej na poważnie.
Dlatego też ten kącik jest dla mnie tak ważny i nie chcę go unicestwiać, nawet jeśli będą obiektywne problemy z regularnością.
Bo myślę sobie, że to też może być mi bardzo potrzebny wentyl - miejsce, gdzie nie muszę udawać, że jestem poważny (bo tu i tak już nikt raczej się na to nie nabierze) i pisać na większym luzie, pozwalać sobie na więcej.
Ale też podczas jednej z tych nieprzespanych w lutym nocy przeczytałem swoje dotychczasowe teksty tutaj i zrobiłem coś w rodzaju rachunku sumienia.
Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby wyp*****ć wulgaryzmy z gawry.
(to oczywiście zapożyczenie z pamiętnej akcji społecznej Kartoflisk: "wyp*****lmy wulgaryzmy ze stadionów").
---
Wolna majówka.
Szkoda.
Człowiek musi zmierzyć się z planowaniem czegoś, co od kilku lat życie planowało za niego.
Łatwo przyzwyczajamy się do dobrego.
Trzy z rzędu finały i dwa wygrane Puchary Polski to był lot w kosmos, nigdy go nie zapomnę.
Oswajanie się z niespodziewaną wielkością.
Dwa drugomajowe, warszawskie popołudnia na Stadionie Narodowym.
Pierwszy był jednym z najpiękniejszych dni w życiu, drugi nie.
W zeszłym roku powiedziałem sobie, że gdy już ten sen się skończy i Raków nie dojdzie do finału PP, to i tak będę chciał na taki mecz przyjechać, przeżyć to święto zupełnie neutralnie.
Ale nie tym razem, finał Pogoni z Wisłą zupełnie mnie nie grzeje (kibicuję Paprykarzom, niech wreszcie coś wygrają bo nie przystoi, by tak zasłużony klub miał pustą gablotę, i niech Grosik zrobi dla swojego klubu coś historycznego, zasłużył na to jak nikt inny - mógłby sobie na leżaku sprawdzać stan konta w drugiej lidze tureckiej, a ciągle jest głodny i mu się chce).
---
Średnio odnajduję się w obecnej sytuacji.
Jako kibic nie wiem jak to jest bić się o mistrzostwo Polski.
Szczególnie, że ta sytuacja jest zbyt dynamiczna i trochę mnie to mentalnie przerasta.
W zeszłym sezonie nikt nam nie zagrażał, wtedy pokora nie pozwalała mi tego nie postrzegać ale karty było od początku rozdane, to nie była kwestia "czy" ale "kiedy".
W poprzednich latach Raków był wprawdzie dwa razy wicemistrzem, ale w pierwszym szybko stało się jasne, że nie dogonimy Legii, w drugim po ograniu Lecha w finale PP finisz sezonu był już na totalnym kacu (przynajmniej ja tak to pamiętam, ale w środku też coś musiałoby być na rzeczy).
Teraz trzeba się o tytuł zabijać, w ten wyścig żółwi zaplątanych jest 6 drużyn, a przez chwilę wydawało się, że mogą włączyć się do niego jeszcze Stal Mielec i Górnik Zabrze.
Dla ligi i dla neutralnego kibica to dobrze.
(Pierwotnie, kilkanaście dni temu napisałem, że...)
Dla nas też - to mistrzostwo będzie wybornie smakować.
Bardzo doceniam i szanuję Jagiellonię, rozumiem też to, że obiektywni obserwatorzy życzą im mistrzostwa, bo grają najlepszą dla oka piłkę.
Ale oni tego nie dowiozą.
To jebnie.
(aktualizacja po wynikach z Wielkiej Soboty i po tym, co Jaga zrobiła ŁKSowi)
Już nieco mniej we mnie tej nadziei...
Ale nadzieja jest przecież matką takich jak ja i dlatego wciąż marzy mi się ostatni mecz sezonu o tytuł na Limance ze Śląskiem...
Częstochowa po nim nie zaśnie.
Pytanie - czy cała, czy tylko mała enklawa w rodzinnym domu Jacka Magiery na Błesznie.
---
Lech Poznań.
Niedawno świętował swoje rzekome 102 urodziny, ale ja mam chyba inne dane.
Dwa tygodnie przed meczem Rakowa z Lechem ogłoszono "sold out" - nic dziwnego, zważywszy na temperaturę relacji między kibicami od czasu pamiętnego finału Pucharu Polski.
Kilka dni przed spotkaniem udostępniono do sprzedaży miejsca w "klatce" gości, bo Lech ma nałożony zakaz wyjazdowy (nie zaryzykuję jednak stwierdzenia, że na pewno obyło się bez dopingu, bo wrócił już Salamon).
Szybka decyzja. Zdążyliśmy, jedziemy.
Oczywiście naczytałem się, że "nikt z naszych nie powinien tam siadać", ale ja chyba lepiej czułem się tam, niż w pobliżu flagi z napisem "Janusz Waluś naszym wzorem".
4:0.
Wykolejona lokomotywa na tramwajowej pętli.
Skończyło się rumakowanie.
Pyry ugotowane na miękko.
Cudowna to była niedziela.
Powtórkę czwartej, samobójczej bramki z podkładem z Benny Hilla obejrzałem pewnie więcej niż 50 razy.
Z niewiadomych powodów nawet Disney w tym dniu zagrzewał Raków do boju.
Następnego dnia na chłodno obejrzałem sobie powtórkę tego starcia gołej dupy z batem na TVP Sport, o wow...
To być może był najlepszy mecz Rakowa w tej nowej erze.
Było już 4:0 z Legią, wynik ostatecznie równie kosmiczny i też do oprawienia w ramki, ale tam nie było takiej dominacji, 3 ostatnie gole w końcówce.
Było 7:1 z Wisłą, 5:0 z Zagłębiem, ale to rywale innego kalibru.
Była Europa, zdemolowana Astana, potem wyszarpane zwycięstwo nad zdaniem ludzi z Poznania najsłabszym w historii Karabachem, który niedawno prawie okiełznał niepokoskromionego potwora stworzonego przez Xabiego Alonso w Leverkusen.
Bardzo byłem ciekaw tego jak Raków zareaguje, gdy przyjdzie pierwszy poważny kryzys.
Bo przecież kiedyś musiał przyjść.
I właśnie tak to sobie wyobrażałem.
Spokój, konsekwencja, brak nerwowych ruchów.
Obserwuję zagrzane głowy w Poznaniu czy w Warszawie z łagodnym uśmiechem politowania.
Miejsce na pudle w sezonie, w którym Raków grał w fazie grupowej Ligi Europy, z młodym, wciąż uczącym się (już na tylko swoich błędach) fachu trenerem to będzie coś, co uczyni mnie na koniec szczęśliwym.
Bo zawsze trzeba sobie zostawiać sobie margines na większe szczęście.
---
Wracamy do gry.
Tak wtedy po Lechu pomyślałem.
Rzut okiem na terminarz.
Raków On Tour.
W 8 dni trzy najbliższe wyjazdy do miast w promieniu około 100 kilometrów.
Robimy to (szczególnie gdy się wie, że kwiecień i maj będą w tym temacie organizacyjnie i logistycznie trudne), nie musiałem długo kompanów przekonywać.
Nasza maskotka, czyli 10-letni syn jednego z kolegów mocno się wkręcił w kibicowanie i cholernie mu tego czasu zazdroszczę.
Chciałbym mu stojąc w prawdzie powiedzieć, że nie zawsze świeci słońce, bo piłka to największa suka, a to, czego teraz doznaje w swoim życiu na jego starcie to jest tylko chwila, na którą tacy jak jego tata czekali całe życie i nigdy nie wierzyli, że to się może naprawdę ziścić, że bycie kibicem to tylko permanentny ból z krótkimi pauzami na szczęście...
Ale jakoś nie umiem mu tego powiedzieć, niech mu tata powie, od tego chyba jest się ojcem, dlaczego ja miałbym go wyręczać...
Póki co niech się dzieciak cieszy, ma z czego.
(tylko boję się, że jeśli zaczyna się kibicowską przygodę z takiego pułapu, to później może być ciężko podtrzymać ten ogień, gdy przyjdą chudsze czasy...)
---
Sobota, Kraków. Najpierw derby.
Mi nie zależało, bo byłem już tam jesienią, ale kompani bardzo chcieli spędzić cały dzień w grodzie Kraka, a męska część wyprawy chciała wcześniej zobaczyć Wieczystą.
Zdążyliśmy na drugą połowę, w której maszyna trenera Sławomira Peszki załadowała Hutnikowi wszystkie 4 gole.
Potem obiad na tej samej barce, na której prawie dekadę temu omal nie przeżyłem przygody życia.
Podczas rowerowej wyprawy do Krakowa, którą zorganizowałem w roku swoich 30 urodzin finalnie zakotwiczyliśmy tam na obiad.
Do tej samej barki przycumowana była druga, mniejsza.
A ponieważ na naszej barce była kolejka do ubikacji, byłem zmuszony szukać szczęścia na tej drugiej, i je znalazłem (a naprawdę byłem już na tak zwanym mu-siku).
Dosłownie kilka sekund po tym, gdy wróciłem na swoją (tę bardziej pozostawioną na brzegu) barkę, kładka się podniosła i ta mniejsza odpłynęła w siną dal...
Dopytałem potem kelnera - okazało się, że na tej drugiej był organizowany jakiś gruby wieczór kawalerski (mieli odpłynąć godzinę wcześniej, ale czekali na kogoś ważnego...).
Do dziś zdarza mi się pomyśleć co by było, gdyby wtedy życie przypiliło mnie trochę bardziej, jakby się moje życie potoczyło, ilu ciekawych ludzi bym poznał, gdyby nie te nieszczęsne kilka sekund...
(swoją drogą to więcej niż wymowne, że normalni ludzie z rozrzewnieniem wspominają to, co im się w życiu przydarzyło, a ja wciąż rozkminiam takie historie jak ta powyżej...)
---
Pierwszy raz na stadionie Cracovii, gdzie swoje domowe mecze rozgrywa Puszcza Niepołomice. Przyjemny obiekt, taki w sam raz.
Szkoda, że w większości pusty...
Wiadomo, że Puszcza jest lokalną, sympatyczną ciekawostką i nie wzbudza wielkiego zainteresowania, ale myślałem, że wizyta mistrza kraju w Krakowie przyciągnie jednak więcej ludzi.
Na minus - na własne życzenie zremisowanie wygranego meczu.
Na plus - bardzo dobra kiełbasa, całkiem obficie polana niezbyt ostrą musztardą, do tego kiszony ogórek i względnie świeża kajzerka.
Odnajdywanie pozytywów w każdej sytuacji to jedna z nielicznych cech, które w sobie lubię.
---
Środowy wyjazd na zaległy mecz do Kielc najchętniej bym przemilczał...
Przede wszystkim dlatego, że głównie z mojego powodu wyjechaliśmy kwadrans później niż planowaliśmy, potem niby udało się to po drodze nadrobić, ale na miejscu korki, szukanie miejsca parkingowego, kolejki przy wejściu i...
Na stadion Korony weszliśmy w 10 minucie, gdy było już po meczu.
Nie widzieliśmy bomby Crnaca z 3 minuty ani gola Koczergina na 2:0.
Nie jest fajnie zasuwać tyle kilometrów na mecz i przegapić takie momenty...
Naprawdę zaległy mecz w środku tygodnia trzeba było grać o 18.30, nie dało się godzinę później..?
Moje przepowiednie są zazwyczaj pocałunkami śmierci, ale jeśli Ante Crnac będzie się rozwijał w takim tempie, to 10 baniek Euro wydane przez Besiktas za Ernesta Muciego nie musi przetrwać długo jako rekord ligi.
Lubię stadion Korony.
Pamiętam czas, gdy uchodził za najnowocześniejszy w Polsce.
Dziś już trochę trąci myszką (po stadionach tak jak po dzieciach najlepiej widać, jak się starzejemy), a przez prześwity w konstrukcji zawsze mocno tam wieje (jak to w kieleckim).
Najbardziej lubię w nim to, że bez względu na to na który sektor ma się bilet, można go sobie bezproblemowo obejść i oglądać mecz z różnych perspektyw.
I właśnie na takich spacerach minęła mi większość czasu, bo wynik rozstrzygnął się przed naszym wejściem i później niewiele się działo.
---
Wreszcie Łódź, której nigdy nie polubię, ale potrafię docenić to, jak się zmieniła i rozwinęła w ostatnich latach.
Trochę dziwne, że jeszcze nie byłem na nowym stadionie tak bliskiego mojemu sercu Widzewa (bo zdobycie biletu wymaga determinacji, której jeszcze w sobie nie wykrzesałem) i najpierw odwiedziłem obiekt ŁKS-u, który okazał się nadspodziewanie przyjemny - architektoniczne i akustycznie.
I to niestety wszystkie pozytywy, jakie zachowam w pamięci z tego wyjazdu (najadłem się wcześniej chińskiego żarcia w Manufakturze i potem już nie znalazłem w sobie przestrzeni, by sprawdzić stadionowy catering).
--
Dwie smutne, łódzkie impresje na koniec, bo źle bym się czuł sam ze sobą, gdybym te tematy przemilczał.
Raków wyszedł na drugą połowę totalnie nagrzany. Pełna dominacja, której udokumentowanie wydawało się kwestią czasu, w końcu musi coś wpaść.
Niestety, w 48 minucie "nasi" rozpoczynają racowisko na swoim sektorze, mecz z powodu zadymienia zostaje przerwany na kilka minut, co całkowicie wybija zespół z rytmu.
(Jeśli nie potrafisz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj...)
Potem głupi karny i drżenie o remis do ostatnich sekund...
Druga rzecz, znacznie bardziej bolesna i dla mnie niepojęta...
Jestem człowiekiem piłki, ale to nie ma tutaj większego znaczenia.
Bo to akurat powinna być wartość uniwersalna, wyniesiona nie tylko z piłkarskiej szatni.
Nie pamiętam, czy ktoś mnie tego uczył gdy jeszcze wierzyłem, że mogę czasami trafić piłką w inny obiekt niż własne czoło - prawdopodobnie nie musiał.
Gdy później byłem w innych rolach po drugiej stronie też nie przypominam sobie, bym swoich chłopców w tym temacie musiał jakoś specjalnie uczulać.
To było naturalne.
Nie było w tym żadnych podziałów - tak młodzi jak i starzy pilnowali tych spraw tak samo.
To, w jakim stanie zostawiamy po meczu szatnię, świadczy tylko o nas.
Dlatego nie jestem w stanie pojąć jak jakikolwiek zespół moze pozostawić po sobie taki chlew.
Nie ma na to żadnego wytłumaczenia.
Naprawdę nikt tego nie dopilnował - w zespole, gdzie aktualnie członków sztabu jest więcej niż zdrowych zawodników...?
Wstyd jak wiadomo co, ale obiecałem sobie już tutaj nie rzucać wulgaryzmami, choć tu akurat byłoby to zasadne.
Gdyby coś takiego wypłynęło za Papszuna, to ten w połowie drogi z Łodzi do Częstochowy zawróciłby autokar i wytarłby tę podłogę swoimi podopiecznymi.
Warto mimo wszystko docenić, że Raków tego tematu nie zamiótł pod dywan, choć w sumie i tak niewiele to zmienia...
"Zgadzamy się, że takie zachowanie Mistrzom Polski nie przystoi. Po każdym spotkaniu dbamy o czystość w szatni, szanując pracę innych. Dziś emocje oraz pośpiech sprawił, że ten temat został niedopilnowany. W ramach zadośćuczynienia wesprzemy środkami z funduszu wewnętrznego wybraną, lokalną organizację ekologiczną"
__
To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że coś złego się dzieje w środku - przez swoją wypaczoną doświadczeniem optykę patrzę na wszystko trochę szerzej i widzę to od jakiegoś czasu, że jest jakoś inaczej. Gorzej.
Trochę wiążę to z niespodziewanym odejściem zimą Michała Szprendałowicza - rzecznika klubu, który robił świetną robotę i mam wrażenie, że spinał wszystkie gałęzie na tym drzewie.
Nie znam okoliczności, nie wiem co się stało, ale jeśli jeden z najlepszych ludzi w swoim fachu zamienia mistrza Polski na pracę w pierwszoligowej Lechii Gdańsk, to trudno to logicznie pojąć i nie snuć domysłów (jeśli go zwyczajnie przepłacili, to tym gorzej o Rakowie świadczy).
Po wygraniu zaległego meczu w Kielcach i trzech meczach z beniaminkami mieliśmy święcić jajka w mieście lidera i wjechać na autostradę po obronę tytułu.
Ale chyba nie da się zrobić mistrza, jeśli w 4 meczach z ostatnimi 4 zespołami w ligowej tabeli robi się 6 punktów...
Dawid Szwarga jest materiałem na bardzo dobrego trenera.
Cokolwiek się nie wydarzy, zawsze będzie miał miejsce w moim sercu, będę mu dobrze życzył i będę wdzięczny za ten jesienny, pucharowy lot.
Wszedł w bardzo duże buty, dał radę i przyniósł nam mnóstwo radości.
Pięknie mówi o piłce, niewiele wprawdzie z tego rozumiem więc z urzędu zakładam, że to są mądre rzeczy.
Fazy przejściowe, tercje, półprzestrzenie, płynne przesuwanie z niskiej do wysokiej obrony.
Ale teoria i praktyka to są czasami dwie różne rzeczy, a piłka nożna to nie jest fizyka kwantowa.
Można pisać płomienne elaboraty o metodach wbijania gwoździ, ale można też wziąć do ręki młotek i... (nie przeklinamy).
Ten sezon może się jeszcze skończyć pięknie, wciąż w to wierzę.
Nie mogę wiedzieć, co dzieje się teraz w głowie Michała Świerczewskiego, bo on też nie wysyła żadnych sygnałów na zewnątrz (a może powinien - po tym, jak odpalił się po odpadnięciu z Pucharu Polski, "ligowy średniak" zmiażdzył klub dumnie grający na licencji Amiki Wronki).
Nie jestem mocny w antycypowaniu, ale nie zdziwię się, jeśli w nowy sezon Raków wejdzie z nowym trenerem.
Że taki pomysł już kiełkuje w głowie szefa wszystkich szefów.
I cokolwiek zrobi to wiem, że zrobi mądrze, po swojemu, bez żadnej zewnętrznej presji, choć paru oszołomów na twiterze już teraz nie trzyma ciśnienia (Gonzalo Feio przelicytował i wyleciał z Lublina, tylko ten wariatuncio może nam ten sezon uratować. Człowiek, który zwyzywał rzeczniczkę od k... i zaatakował prezesa Motoru kuwetą, a z Rakowa będąc asystenentem musiał odejść po przegranej bójce z kierownikiem drużyny - tak, właśnie takiej stabilizacji nam teraz potrzeba, niech wróci na białym koniu, bo przecież łobuz kocha najmocniej).
---
(z zakurzonych szkiców wrzucę jeden... Przywitałem gościa z pompą, to wypada się godnie pożegnać)
Jeśli mimika jest odzwierciedleniem tego, co dzieje się wewnątrz człowieka...
Nie pykło. Bywa.
Czytałem tu i ówdzie, że to największy niewypał transferowy w polskiej lidze od czasu Eduardo w Legii.
Nie jestem aż tak radykalny w ocenie - może dlatego, że mam tyle lat, by pamiętać 17 minut Olega Salenki w Pogoni czy 8 meczów Uliego Borowki w Widzewie.
(Ciekawe, że takie słowa póki co nie padają zbyt często w kontekście Irańczyka z Lecha, którego nazwiska wciąż nie zapamiętałem. Najdroższy transfer przychodzący w historii ekstraklasy, uczestnik mundialu - przychodził z kontuzją, którą miał wyleczyć na grupowe mecze Kolejorza w pucharach, ostatecznie zagrał 4 razy w lidze i poleciał na Puchar Azji, z którego wrócił trochę później bo dawno nie widział się z rodziną - przecież to jest jakiś żart).
Sonny Kittel był trochę ciałem obcym w Rakowie. Widać to było na filmikach z szatni, gdzie sprawiał wrażenie właśnie wyobcowanego.
Niby bywał uśmiechnięty, ale tak bardziej po niemiecku - szorstko, z dystansem.
Za mało wiem, by snuć tu jakieś głębsze rozważania.
Powodów, dla których ta historia się nie udała i dlaczego Sonny nie był pod Jasną Górą szczęśliwy może być mnóstwo, tak jak mnóstwo jest obiektywnych powodów, by nie czuć się w tym mieście dobrze.
To temat na inne opowiadanie, ale nie ma przypadku w tym, że moi Przyjaciele, którzy żyli w tym mieście od dekady w czerwcu wracają na wieś, bo mają już dość, niech tylko dzieci skończą rok szkolny.
Wydaje mi się, że jednym z tropów może być to, że klub przy tym transferze odszedł od swojej filozofii.
Rozdzierający krzyk Iviego podczas sparingu z Puszczą w Arłamowie sprawił, że Raków potrzebował kozaka na już.
Klub chciał też pewnie wysłać jasny przekaz w świat: wypadła największa gwiazda, nie poddajemy się, reagujemy.
Europo, idziemy po Ciebie, tym razem nam nie uciekniesz.
Na papierze wszystko się zgadzało.
Kosmiczne liczby, regularność, szok ekspertów od niemieckiej piłki na wieść o tym, że Raków bierze gościa kilka lat temu na poważnie przymierzanego do gry w reprezentacji Polski.
Polskie korzenie, babcia w Katowicach, rozumienie języka, co może pójść nie tak.
Nie wiem jak jest teraz, ale za Papszuna zawodnik przed podpisaniem kontraktu musiał przejść pozytywnie rozmowy z trenerem mentalnym i psychologiem sportowym.
Bywało, że duże tematy wysypywały się przez to na ostatniej prostej (Igor Lewczuk nie chciał żyć w mieście w którym jest tylko jedna duża galeria handlowa, Tomas Pekhart nie znalazł tu prywatnej szkoły na poziomie odpowiednim dla swoich dzieci - w obu przypadkach chodzi o ich powroty do Polski po zagranicznych wojażach, gdy mieli swoje karty na rękach i gdy Raków walczył o nich z Legią i ją finansowo przebijał, ale miasto było ważniejsze).
Piłkarz przychodzący do Rakowa musiał pasować do klubu charakterologicznie, mentalnie, systemowo.
Tutaj ewidentnie tego rozpoznania w boju zabrakło. Coś przeoczono. Postawiono na efekt "wow", ale z czasem obustronna frustracja i wzajemne rozczarowanie wzięły górę.
Debiut i wejście smoka z Karabachem, cudowna bramka w doliczonym czasie na wagę jesieni w Europie. Mateusz Borek w ekstazie krzyczał, że "tak się Sonny Kittel wita z Częstochową".
Miał być piłkarzem momentów, został piłkarzem momentu.
Szkoda.
Do końca naiwnie wierzyłem, że odpali.
Bo gdy pojawiał się na murawie, czuć było jakość.
Cztery gole i jedna asysta to nie jest dużo, ale to też więcej niż nic - szczególnie, jeśli przeliczy się to na minuty, które dostawał na placu.
Gdy zobaczyłem, że w pierwszym sparingu na obozie w Turcji wychodzi od początku, pomyślałem sobie, że to może być jego runda.
Zszedł w przerwie, spakował się i nazajutrz opuścił zgrupowanie.
Niech mu się wiedzie w Australii, choć to, że wybrał właśnie taki kierunek dużo mówi o momencie jego kariery i tak zwanych priorytetach.
W Sydney może lepiej będzie mu się żyło, choć tam też linia tramwajowa jest tylko jedna (śmieszne 6,7 km długości i ledwie 14 przystanków, pewnie nawet nie mają niskopodłogowców, na kangurach do nich wskakują).
No ale mają operę, to mogło przeważyć.
Dla mnie Sonny pozostanie pod postacią kota dziko żyjącego pod moim blokiem, z którym się zaprzyjaźniłem i którego regularnie dokarmiam.
Pojawił się jakoś w okolicach tego meczu z Karabachem, więc zawołałem do niego "Sonny, chodź", a on wtedy pierwszy raz przyszedł.
I przychodzi do dziś, zaakceptował to imię, czasem nawet pozwala się pogłaskać po swej rudo-białej sierści.
Z mało istotnych ciekawostek - w rodzinnym domu na moje dwa czarne sierściuchy wołam Ivi i Fran, choć one akurat przychodzą do mnie nawet, gdy ich nie wołam, bezwarunkowo ze swoich dziwnych, kocich powodów cieszą się na mój widok.
Przynajmniej chcę wierzyć, że chodzi o mnie, a nie o to, że zawsze przywożę im ulubione, tuńczykowe smakołyki.
Jeszcze mniej istotne jest to, że z biegiem czasu Ivi okazał się kocicą, wcześniej tego nie wyłapałem, zorientowałem się dopiero po pierwszym rozwiązaniu.
No ale trudno, imię pozostało.
Gdyby nie to, że koty świetnie sobie radzą w naturalnym środowisku i nie potrzebują schronisk, to mógłbym taki koci przytułek otworzyć tylko po to, by wszystkie ochrzcić imionami piłkarzy Rakowa.
Choć patrząc na przemiał (prze-miau?) zawodników w ostatnich okienkach transferowych, byłoby to jednak spore wyzwanie.
---
A skoro jesteśmy przy kocurach...
Skóra nieco ścierpła, gdy w 84 minucie meczu z Ruchem zobaczyłem ten obrazek, a cały nasz kurnik skandował jego imię...
Taki widok w Wielką Sobotę...
Ktoś tu popełnił lekki falstart, rezurekcje w tym roku zaczęły się wcześniej, strażacy znów nie upilnowali grot.
Powinienem powiedzieć, że świetnie Cię znowu widzieć, ale gdy pali się w dupie to nie ma czasu na zbędne pieszczoty.
Królu, ratuj.
---
W sumie to dobrze, że w ostatnich tygodniach nie miałem czasu na pisanie tutaj, bo źle by się te moje wynurzenia zestarzały.
Oddając swoje ówczesne myśli napisałbym, że nie chcę Polski na Euro.
Nie zaslużyliśmy, by tam jechać i że lepiej będzie zostać w domu, patrząc na już wylosowaną grupę, niech tam sobie ta Estonia pojedzie.
Że takie tąpnięcie i oczyszczenie jest potrzebne wszystkim, bez tego dalej będziemy się taplać w tym, co mamy.
Nadszedł jednak wtorek.
Dzień zły, w którym spotkało mnie kilka przykrych sytuacji.
Mecz z Walią zapowiadał się jako idealne dopełnienie tego cyklu mandatów, nieprzyjemnych klientów i innych moich małych nieszczęść.
To jednak jest cholernie smutne - nie czuć tego, nie żyć takim meczem przez cały dzień.
Moment, który zawsze był świętem stał się całkiem obojętny.
We wtorek nie czułem dosłownie nic.
Tylko to, co prawdopodobnie czuje się przed wejściem pod gilotynę.
Przecież oni nas zagryzą, zjedzą i wyplują.
Po internecie hulały rolki z dawnych meczów z Walią, gdy Hajto z Żewłakowem skakali Savage'owi do gardła.
Patrzysz na dzisiejszy skład, szukasz ludzi, którzy dziś w takich sytuacjach ruszyliby za kolegą w ogień, rozglądasz się dalej...
Ale potem zaczął się mecz.
Zobojętnienie puściło nadspodziewanie szybko, pewnie przez powrót Szpakowskiego.
To nieważne, że momentami komentował inny mecz niż ten, który był transmitowany, może dzięki temu to też miało swój klimat.
Stało się coś, czego zupełnie nie oczekiwałem, bo poprzedni rok pozbawił mnie resztek ludzkich odruchów wobec reprezentacji Polski.
Zobaczyłem drużynę.
Serce, zaangażowanie, walkę o każdy centymetr boiska.
To z jednej strony straszne, że przez ostatnie miesiące tak nisko upadliśmy, by człowieka cieszyły tak oczywiste rzeczy, ale świetnie to było znów widzieć.
Styliści i miłośnicy statystyk będą się oczywiście karmić tym, że przez 120 minut nie oddaliśmy celnego strzału, jakby to było coś niezbędnego do odniesienia zwycięstwa.
Ja już widziałem taki mecz wygrany przez zespół, który nie oddał żadnego celnego strzału.
Całkiem niedawno, nawet na żywo.
Finał Pucharu Polski, Legia - Raków.
Nie wiem dlaczego, ale byłem dość spokojny przed karnymi.
Wiedziałem, że Szczęsny coś odbije, ale nie spodziewałem się aż takiej perfekcji po naszych.
Może po prostu umiemy w karne?
Czwarty w historii konkurs, trzeci wygrany, Kuba Błaszczykowski pozostaje jedynym, który nie trafił a Wojtek Szczęsny pierwszym, który karnego obronił.
Z Nową Zelandią w połfinale Pucharu Króla Tajlandii bezbłędni byli Żurawski, Wichniarek, Michalski, Stolarczyk i Chańko.
Konkursy z Euro 2016 każdy ma raczej świeżo w pamięci więc nie ma sensu ich przebiegu przypominać.
Troszkę w popłoch wpadłem po strzale Frankowskiego pod ladę bo dotarło do mnie, że właśnie nam się pewni strzelcy skończyli.
Myślałem, że na karne wejdzie Grosik, zwłaszcza że nie było już Zielińskiego i Piotrowskiego.
Nicola pięknie to udźwignął. Jestem totalnie zakochany w tym chłopaku.
O Piątka byłem spokojny, to gość bez układu nerwowego, musiał trafić.
A na koniec jeden z najmocniejszych obrazków, jakie widziałem w swojej już 30-letniej gehennie z reprezentacją Polski.
Hymn wykrzyczany razem z kibicami, którzy tego wieczoru naprawdę przeszli samych siebie.
Przypuszczam, że większość z nich przyjechała z wysp, a ponieważ w 2008 roku w Dublinie byłem na meczu Irlandia - Polska to doskonale wiem, jakie emocje wyzwala mecz reprezentacji w emigranckich sercach na obcej ziemii.
A taki mecz i taki finał to jest jakiś totalny odlot.
Jest kilku bohaterów, ale zanim przejdę do tego najważniejszego (tak, wiem że trudno w to uwierzyć zważywszy na to, co pisałem tu wcześniej, ale cierpliwości, to się wydarzy) chcę kilka zdań poświęcić temu chyba najmniej oczywistemu.
Dla mnie największym wygranym tego meczu jest Bartosz Slisz.
Pchła, mrówka, a gdy trzeba to kijanka.
Na nazwisko trzeba sobie zapracować.
Od meczu z Walią już na zawsze zapamiętam, że to Slisz, a nie Ślisz.
Michał Probierz wygrał wiele.
Wygrał awans na Euro. To nic, że jako ostatni.
Nie zawsze ci, którzy przychodzą na bal ostatni, muszą wyjść z niego pierwsi.
Wygrał dla samego siebie spokój i komfort.
Bo w Niemczech może tylko wygrać, w tej grupie każdy punkt będzie sukcesem.
A praca bez presji, bez sztucznego pompowania balonika jest chyba dużo łatwiejsza.
I raczej nikt go po tym turnieju nie zwolni, więc wygrał sobie czas na zbudowanie drużyny na następne eliminacje i (oby) mundial, nawet jeśli w międzyczasie (też oby) zmienią się władze w PZPN.
Wygrał coś, co przez swoją powierzchowność wydawało się nie do wygrania - sympatię i zaufanie kibiców.
Porażający jest dysonans między tym, jak wypada w mediach a tym, jaki jest w szatni.
Od lat tego nie robię, ale teraz nie umiałem sobie odmówić i obejrzałem kulisy tego meczu na Łączy Nas Piłka, chciałem zobaczyć, jak to wyglądało od środka.
Przemowa w przerwie meczu - Chryste, co to był za ogień...
Ta szatnia go kupiła.
To być może jego największe zwycięstwo.
Wygrał swoimi decyzjami, często niepopularnymi.
Odstawienie Milika i powołania dla napastników, przy których zamiast Juventusu Turyn w nawiasach przy nazwiskach pojawiają się takie hasła, że w pierwszej chwili nie wiesz, czy to są kluby piłkarskie czy nazwy kebabów w Częstochowie.
Po bardzo słabej zmianie z Estonią odsyłasz Modera na trybuny i w dogrywce najważniejszego meczu od lat dla naszej piłki posyłasz w bój Romańczuka, który swój jedyny mecz w reprezentacji zagrał 6 lat temu, a on mu to dowozi...
Nikt inny by tego nie wymyślił.
Właśnie tego oczekuję od selekcjonera.
Własnej, autorskiej koncepcji, pójścia pod prąd, konsekwentnego trzymanie się swojej wizji, odporności na podpowiedzi z zewnątrz.
Od kiedy dzięki Papszunowi zobaczyłem, że najbardziej optymalną taktyką do gry w piłkę jest ta na 3 stoperów i wahadła, trochę lepiej zrozumiałem futbol.
Jednak jakoś nigdy nie umiałem tego sobie przełożyć na naszą reprezentację, pewnie przez to, że do tego systemu nie mieliśmy odpowiednich wykonawców.
Widocznie trzeba było poczekać.
Dziś takie wahadła jak Frankowski i Zalewski chciałby mieć każdy ścienny zegar.
---
Michał Probierz wygrał też coś, co jest pewnie najmniej ważne, choć w kontekście tego wątku dość istotne.
Zamknął mi mordę.
Emocjonalne zaangażowanie w ostatni wybór selekcjonera mocno wypaczyło mi ogląd na całe to zamieszanie.
Ale już pal licho Papszuna, trudno.
Równie mocno bolał fakt, że mamy ludzi, którzy wygrali w życiu więcej i posiadają zestaw cech niezbędnych do bycia dobrym selekcjonerem (Skorża, Magiera, Urban), a prawdopodobnie zostaną nowymi Kasperczakami.
Bo jeśli miałbym komuś sprzedać pocałunek śmierci to typowałbym raczej, że następnym selekcjonerem zostanie któryś z młodych wilków (i raczej stawiałbym na to, że będzie miał nazwisko kończące się na -iec, ale to niekoniecznie musi być obecny trener Jagiellonii, bo w Widzewie też aktualnie zdaje się rodzić bardzo ciekawa opcja na dużą przyszłość).
Nie odchodząc zbyt daleko od naszej myśli szkoleniowej, chcę pochylić czoła przed Jerzym Brzęczkiem i Czesławem Michniewicznem.
Dzięki temu, że ci trenerzy utrzymali Polskę w najwyższej dywizji Ligi Narodów, mogliśmy w ogóle w tych kretyńskich, montypythonowskich repasażach wziąć udział.
Nie powinno się o tym zapominać.
Dużą burzę (całkiem słusznie, ale jednak ktoś z nim taką umowę podpisał) w mediach wywołuje fakt, że premię za awans w wysokości 775 koła dostanie Fernando Santos.
Nie czas, by to przypominać o tym, kto zrobił większość z tych śmiesznych 11 punktów w tych eliminacjach, a Probierz dostał od losu dwie szanse na bezpośredni awans (Mołdawię i Czechy) i obie zmarnował.
Daleki jestem od bycia adwokatem Santosa, ale robienie dziś z niego obleśnego dziada, który śmierdział papierosami i miał problemy z higieną jest trochę niesmaczne.
Klasą wygranych powinno być też to, że w chwili triumfu nie depcze się poprzedników.
---
Bielawska Akademia Biegania w Dzierżoniowie postanowiła uhonorować pochodzącego z tego miasta egzekutora piątego rzutu karnego w meczu z Walią i...
Wybiegała tam wizerunek Krzysztofa Piątka.
Chciałbym poznać człowieka, w którego głowie ten pomysł się narodził.
Mam przeczucie graniczące z pewnością, że szybko byśmy się dogadali.
---
W tej beczce miodu zamieszam jednak całkiem sporą chochlą dziegdziu...
Ta chochla ma owalny kształt głowy Bartosza Salamona.
Nie chciałem grzać tego tematu, bo zakładam, że skoro nikt inny szerzej tego nie robi, to być może tylko ja mam z tym problem.
Odrzucam osobistą antypatię.
Nie jest teraz ważne, że po ludzku nie umiem lubić gościa, który na mistrzowskiej fecie Lecha zdzierał gardło śpiewając "hej Raków cwel" i generalnie nigdy nie sprawiał wrażenia bycia najostrzejszą kredką w tym piłkarskim piórniku.
To jest reprezentacja Polski a nie zjazd Mensy.
Tu nie ma klubowych herbów, jest tylko flaga i godło.
Jednak jako kibic czuję absmak, gdy z orzełkiem na piersi biega człowiek przyłapany na stosowaniu dopingu.
I tu nie chodzi o jakieś wieczne potępienie.
Ludzie robią błędy, często dużo gorsze.
Wpadka dopingowa kiedyś zahamowała karierę Kuby Wawrzyniaka.
Nie schował głowy w piasek, wyjaśnił jak było.
Odpokutował swoje, później przez wiele lat był w kadrze i chyba nikt nie miał z tym problemu.
Tutaj mi tego elementu bardzo brakuje.
Wyjdź, opowiedz jak to się do twojego organizmu dostało, dlaczego przez większość ostatniego roku nie grałeś w piłkę.
Uważam, że jako kibic reprezentacji Polski zasługuję na takie wyjaśnienie.
Wiem, że udzielił jakiegoś wywiadu na ten temat klubowym mediom, ale nie tylko kibice Lecha powinni poznać jego wersję.
Nie ma we mnie wewnętrznej zgody, by tak po prostu przejść nad tą sprawą do porządku dziennego.
Ale powtórzę - nie wykluczam, że to ja jestem dziwny.
I nigdy nie użyłbym na koniec słowa "dziwny", gdybym nie uczynił gawry strefą wolną od wulgaryzmów.