Dyfeomorfizm
ajatollah
Liczba postów: 1 076
Dołączył: Oct 2020
|
RE: Lata 70. - 100 moich ulubionych piosenek
10.
TELEVISION
"marquee moon"
1977
opowiadający o nieodzowności znalezienia balansu na tym świecie złym utwór o paradoksach pełen paradoksów, bo czymże innym jest perfekcjonistyczny punk z idealnie dopieszczoną każdą sekundą, łączący elementy progresywnego rocka z sakralnym, krawędziowym jazzem utrzymanym w skali miksolidyjskiej oraz z riffem będącym absolutnie jakimś kosmosem
najlepszy moment: kilkudźwiękowy riff, który przechodzi ludzkie pojęcie i którego nawet doświadczeni gitarzyści nie potrafią dobrze zagrać
09.
DEREK AND THE DOMINOS
"layla"
1970
mocny kandydat do miana najbardziej spektakularnego utworu dekady - po szalonej, frenetycznej, podniosłej części początkowej zdominowanej przez pędzącą bez wytchnienia gitarę i nieustanne jęki w tle następuje śliczna klawiszowa coda, która studzi odrobinę rozgrzane do czerwoności emocje
najlepszy moment: gitarowa solówka poruszająca się po nieosiągalnie, zdawałoby się, wysokich rejestrach z niespotykaną energią i swoistą gracją jednocześnie
08.
KING CRIMSON
"starless"
1974
ciężko wyobrazić sobie bardziej emocjonalny progowy utwór niż tenże - przepełniony melancholią, bazujący na niestandardowym rodzaju progresji, w której zmianie ulega nie tempo, a natężenie dźwięku, łączący dostojność debiutu king crimson z saksofonową, jazzującą awangardą i eksperymentami z "larks'", a przy tym odziany w estetykę bezgwiezdnej nocy, w której nostalgia zlewa się w jedno z jaźnią
najlepszy moment: wszystkie części wokalne, na czele ze zwrotką "old friend charity, cruel twisted smile / and the smile signals emptiness for me"
warte wspomnienia: "formentara lady", "fallen angel", "the letters"
07.
BRIAN ENO
"st. elmo's fire"
1975
na papierze nie ma tu fajerwerków, szczególnie gdy zestawi się ów kawałek z innymi słynnymi utworami, przy których eno maczał palce, ale w praktyce nigdy nie stworzył nic doskonalszego niż ta oniryczna, szczera, łącząca gitarowe popisy frippa z polifonicznym refrenem i przejmującą delikatnością mistyczna pieśń o błękitnym sierpniowym księżycu
najlepszy moment: drugi wokal w refrenie, solówka frippa i końcówka, w której refrenowa fraza pada kilka razy z rzędu
06.
LED ZEPPELIN
"stairway to heaven"
1971
hymn szatana, esencja pobeatlesowskiej muzyki, przeniesienie tolkienowskiego rozmachu do krainy dźwięku - wiele można pisać o tym utworze, w którym zdumiewa przede wszystkim geniusz kompozycyjny, gdzie startując od syntezy renesansowego brzmienia, delikatnej gitarowej mistyki i rozmarzonego głosu planta zeppelini powoli zastępują łagodny nastrój coraz trudniejszym do opisania szaleństwem, które kulminuje w niekontrolowanej, lecz w żadnym wypadku nie chaotycznej, furii całego kwartetu
najlepszy moment: obiektywnie wejście perkusji, subiektywnie "to be a rock and not to roll" - znamienna i najdoskonalej opisująca podówczas świeżą rewolucję w muzyce fraza
warte wspomnienia: "when the levee breaks", "kashmir", "the battle of evermore", "since i've been loving you", "black dog"
05.
MARVIN GAYE
"what's going on?"
1971
kiedy jak kiedy, ale u progu lat 70. można było faktycznie zadać sobie pytanie, co tu się właściwie dzieje, wszak ludzie właśnie wylądowali na księżycu, po erze kennedy'ego i praw obywatelskich prezydentem został nixon, amerykanie przegrali wojnę, a formuła 60sowych przebojów zaczęła się powoli wyczerpywać - marvin w swoim najlepszym, utopijna-refleksyjnym utworze zbudował na tym tle absolutnie unikalną atmosferę, przepełnioną zapachem marihuany, krzykami w tle, wyczuwalnym luzem i niezamierzonymi improwizacjami, które okazały się niebiańsko pięknymi pomyłkami
najlepszy moment: gdy marvin podnosi głos przy frazie "to bring some understanding here today"
warte wspomnienia: "got to give it up", "mercy mercy me (the ecology)", "let's get it on"
04.
JONI MITCHELL
"a case of you"
1971
nie mam obecnie wątpliwości, że najbardziej znany utwór joni jest zarazem najlepszym, ale tak jak ogólnie w przypadku joni nie potrafię wytłumaczyć sobie dlaczego tak uważam - czuć tu po prostu pewną transcendentną siłę, która tkwi w nieco bardziej żywych niż zwykle etnicznych instrumentach, w nieco bardziej ślizgającym się z gracją niż zwykle wokalu i w nieco bardziej intymnym niż zwykle tekście
najlepszy moment: pierwsze kilka dźwięków
warte wspomnienia: "river", "big yellow taxi", "woodstock"
03.
LEONARD COHEN
"famous blue raincoat"
1971
arcydzieło od początku do końca i to dosłownie, bo zarówno pierwsza, jak i ostatnia fraza są całkowicie ikoniczne, a przecież daleko im do najlepszych tu obecnych, które zostaną wskazane poniżej, a do tego roi się tu od smaczków typu delikatne dźwięki dzwonków na samym początku, czy kobiecy wokal czasem pojawiający się w tle - niemniej to jeden z tych utworów, które bardziej niż docenić trzeba przeżyć
najlepszy moment: najlepsza jest bez wątpienia ostatnia zwrotka na czele ze zdaniem "i guess that i miss you, i guess i forgive you, i'm glad you stood in my way", ale pierwsze zdanie zwrotki drugiej, o słynnym niebieskim płaszczu, również generuje ciarki
warte wspomnienia: "joan of arc", "who by fire", "avalanche", "dress rehearsal rag"
02.
BLACK SABBATH
"solitude"
1971
nie jestem nawet jakimś szczególnym fanem black sabbath, ale ten utwór trafił na mnie w idealnym momencie, definiując klimat późnego października, gdy można bez wyrzutów sumienia oddać się nostalgii - wielu fanów zespołu uważa ów kawałek za najsłabszy na pierwszych czterech płytach, a ja w zasadzie nie czuję potrzeby polemizowania, bo odbiega on całkowicie od kojarzonej z sabbathami estetyki i prawdopodobnie ani przeszywające dźwięki dzwonków, ani pulsujący bas, ani stłamszony wokal, ani nawet błagalne brzmienie fletu nie czynią z "solitude" utworu, który zwali każdego z nóg, ale ponownie jest to coś, co bardziej niż docenić, trzeba przeżyć
najlepszy moment: "oh, where can i go to and what can i do? nothing can please me, only thoughts are of you"
warte wspomnienia: "black sabbath", "war pigs", "n.i.b."
01.
DAVID BOWIE
"time"
1973
utwór z cyklu zmieniających życie, bo nie tylko sprawił, że zacząłem słuchać kilka razy więcej muzyki niż wcześniej, ale w ogóle zmieniłem nastawienie do wielu pozornie istotnych aspektów rzeczywistości - natomiast to wszystko ma tylko cząstkowy wpływ na mój zachwyt tym utworem, który startuje od kabaretowo-horrorowego crescendo, zawiera kakofoniczne solo, podniosły chórek i szaleńcze, stylizowane na słusznie minione czasy pianino ewokujące późniejszy the trial floydów, po czym przechodzi do analizy psychiki byłej partnerki: skłamałbym mówiąc, że oczekuję od muzyki czegoś jeszcze
najlepszy moment: najlepszy moment w historii muzyki, czyli prawie wieńczące dzieło zdanie "perhaps you're smiling now", wypowiedziane z subtelnym erotyzmem, w którym jest jednocześnie mnóstwo złośliwości i dzikiej chęci, by natychmiast tą złośliwość porzucić
warte wspomnienia: "heroes", "moonage daydream", "hang on yourself", "life on mars", "starman", "panic in detroit", "aladdin sane", "ziggy stardust", "rebel rebel", "lady grinning soul", "changes", "warszawa", "young americans"
|
|