Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
MOJA LISTA notowanie 445(260) - 12.07.2019
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 500
Dołączył: Mar 2008
Post: #1
MOJA LISTA notowanie 445(260) - 12.07.2019
NOTOWANIE 445(260)

  1. 02 14 THE BLACK KEYS - LO/HI
  2. 04 10 MARK RONSON - LATE NIGHT FEELINGS FEAT. LYKKE LI
  3. 05 18 LANA DEL REY - HOPE IS A DANGEROUS THING FOR A WOMAN LIKE ME TO HAVE – BUT I HAVE IT
  4. 01 15 ILLUSION - ŚLADEM KRWI (FEAT. LITZA)
  5. 06 10 CAGE THE ELEPHANT - NIGHT RUNNING
  6. 03 16 CAGE THE ELEPHANT - READY TO LET GO
  7. 10 06 THE RACONTEURS - HELP ME STRANGER
  8. 09 08 TAME IMPALA - BORDERLINE
  9. 11 18 THE SMASHING PUMPKINS - KNIGHTS OF MALTA
  10. 12 08 THE BLACK KEYS - EAGLE BIRDS
  11. 08 16 ALICE IN CHAINS - RAINIER FOG
  12. 07 11 MARSHMELLO - HERE WITH ME FEAT. CHVRCHES
  13. 17 05 PERRY FARRELL - PIRATE PUNK POLITICIAN
  14. 16 07 NOEL GALLAGHER'S HIGH FLYING BIRDS - BLACK STAR DANCING
  15. 14 19 DARIA ZAWIAŁOW - SZARÓWKA
  16. 22 04 LANA DEL REY - DOIN' TIME
  17. 23 31 LANA DEL REY - VENICE BITCH
  18. 20 05 BRING ME THE HORIZON - MOTHER TONGUE
  19. 15 19 CHROMATICS - TIME RIDER
  20. 18 30 MARK RONSON - NOTHING BREAKS LIKE A HEART FT. MILEY CYRUS
  21. 13 20 JADE BIRD - LOVE HAS ALL BEEN DONE BEFORE
  22. 24 04 RAMMSTEIN - RADIO
  23. 19 26 THE RACONTEURS - NOW THAT YOU'RE GONE
  24. 26 03 MILEY CYRUS - MOTHER'S DAUGHTER
  25. 30 02 THE VOIDZ - THE ETERNAL TAO
  26. 29 02 THE BLACK KEYS - GO
  27. 27 03 DARIA ZAWIAŁOW - HEJ HEJ!
  28. 21 07 THE RACONTEURS - HEY GYP (DIG THE SLOWNESS)
  29. NN 01 ROBYN - EVER AGAIN
  30. NN 01 BLINK-182 - BLAME IT ON MY YOUTH
    ---
  31. 33 ELLIE GOULDING - SIXTEEN
  32. 25 THE TING TINGS - ESTRANGED
  33. 36 BANKS - GIMME
  34. 28 JADE BIRD - I GET NO JOY
  35. 37 SUM 41 - OUT FOR BLOOD
  36. 38 THE KOOKS - GOT YOUR NUMBER
  37. 41 SLASH FT. MYLES KENNEDY AND THE CONSPIRATORS - BOULEVARD OF BROKEN HEARTS
  38. 46 JUST MUSTARD - FRANK
  39. 34 TAME IMPALA - PATIENCE
  40. 35 THE KILLERS - LAND OF THE FREE
  41. NN PVRIS - DEATH OF ME
  42. 48 KORN - YOU'LL NEVER FIND ME
  43. 39 GERARD WAY - HAZY SHADE OF WINTER (FEAT. RAY TORO)
  44. NN EDITORS - FRANKENSTEIN
  45. 40 GRIMES - WE APPRECIATE POWER
  46. 42 THE RACONTEURS - SUNDAY DRIVER
  47. 43 EDITORS - BARRICADES
  48. 44 INTERPOL - FINE MESS
  49. 45 BASTILLE - DOOM DAYS
  50. 47 BRAND NEW - SAME LOGIC/TEETH

O nowościach:

BLINK-182 - BLAME IT ON MY YOUTH

Ciągle są, ciągle walczą i właśnie zapowiadają nowy album singlem „Blame It On My Youth”. Pewnie to nagranie nie wbija się tak mocno pod czaszkę jak „Bored To Death” z przed trzech lat kiedy to powracali doskonałym albumem „California”, ale za to ma kilka innych zalet. Wyraźnie widać tutaj, że zespół postanowił trochę się rozwinąć i otworzyć na nowe możliwości. Słychać to w aranżacji i instrumentarium, ale ponadto mamy tu do czynienia z swego rodzaju powrotem do radośniejszego grania. Taki hymnowy charakter gdzieniegdzie tu pobrzmiewa, ale jest też sporo luzu i nawiązań do początków działalności zespołu. Ciekawy jest też tekst, który odnosi się do młodości muzyków. Znudzeni na śmierć powtórkami telewizyjnymi założyli zespół, aby ten nudę zabić, resztę już znamy.


ROBYN - EVER AGAIN

Nie rozumiem dlaczego dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale „Ever Again” doczekało się wydania na singlu i teledysku. Jeżeli masz na albumie takiego killera to chyba nie warto go tak długo trzymać w ukryciu. Piosenka w oczywisty sposób nawiązuje do muzyki Metronomy, klimat „The English Riviera” jest tutaj, aż nadto wyczuwalny. I żaden sposób nie przeszkadza to Robyn, by na „Ever Again” odcisnąć swoje piętno, a samej piosence stać się klasykiem artystki na lata. Ta piosenka kończąc album „Honey” jest niejako ukoronowaniem doskonałej współpracy Josephem Mount’em. Doskonała wciągająca melodia i rytm, charakterystyczny wokalno-mówiony styl Robyn w wersach zwrotek i jeszcze lepsze harmoniczne wykonania w refrenach, jeżeli w ogóle można tu taki podział wyróżnić, bo tutaj te części przenikają się i zlewają w jedną całość.
25.07.2019 11:01 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 500
Dołączył: Mar 2008
Post: #2
RE: MOJA LISTA notowanie 445(260) - 12.07.2019
OPENER FESTIVAL 2019

CZWARTEK 04.07.2019 r.

MARINA

Dzisiejsza Marina to już nie ta sama dziewczyna, która debiutowała dziesięć lat temu niemal alternatywną płytą „The Family Jewels”. Tamten album bardzo przypadł mi do gustu, a piosenki takie jak „Mowgli's Road”, „Hollywood” czy „I Am Not a Robot” do dzisiaj wspominam z uśmiechem. Dzisiejsza Marina to już zdecydowanie bardziej popowa artystka z repertuarem nastawionym na nieco innego słuchacza. Niemniej jednak i tutaj można odnaleźć wiele ciekawych propozycji. Przed Openerem dobrze wielokrotnie słuchałem najnowszej płyty artystki „Love + Fear” i muszę powiedzieć, że jest to propozycja, która ma swoje plusy i niektóre piosenki bardzo polubiłem.
Koncert Mariny był bardzo kolorowy i przyjemny, różowa sukienka i buty, a do tego biały mikrofon, trzy tancerki i jeden tancerz na scenie i to by było na tyle, bo o czymś takim jak zespół raczej napisać nie można, bo wszystko oprócz śpiewu puszczone było z taśmy. Trochę to przykre, bo nie tak wyobrażam sobie artystę na głównej scenie dużego festiwalu, ale pomijając ten fakt muszę powiedzieć, że publiczność bawiła się świetnie. W repertuarze występu pojawił się przekrojowy materiał artystki z naciskiem na ostatni album, co mi akurat idealnie przypasowało. Zaczęło się od genialnego „Handmade Heaven”, a potem od razu wielki przebój z początków kariery „Hollywood”. I tak mniej więcej do końca przebiegał ten występ. Nowe piosenki ze starszym repertuarem na przemian. Marina zaśpiewała min. „Enjoy Your Life”, „To Be Human”, „Superstar”, „Orange Trees” i „Karma” z nowej płyty. Natomiast ze starszego materiału usłyszeliśmy „I Am Not a Robot”, „Froot”, „Primadonna”, „Oh No!”, „I'm a Ruin” i „How to Be a Heartbreaker”. Od strony wokalnej Marina wypadła perfekcyjnie, nie można się do niczego przyczepić. Tanecznie trochę gorzej, a oprócz jednaj piosenki za fortepianem nie usłyszeliśmy żadnego żywego instrumentu. Taki trochę koncert nie koncert. Trochę szkoda.


THE 1975

Trzy lata temu przed występem The 1975 ogłaszano nadciągającą burzę i dokładnie w momencie, w którym zespół miał pojawić się na scenie przyszło ogromne oberwanie chmury. To spowodowało awarię zasilania i paraliż połowy Opener’a. Później przemoczony do suchej nitki, udałem się już pod tenta na At the Drive-in i jednym słowem nici z koncertu, który tak czy inaczej z powodu time lineu i tak został skrócony do paru piosenek. Tym razem zapowiadało się podobnie, bo ogólnie rzecz biorąc cały festiwal stał pod znakiem deszczu, ale w tym roku uzbroiliśmy się już wcześniej w peleryny i deszcz niczego nie mógł już pokrzyżować. Trochę popadało, ale nie było tak źle, za to sam koncert był absolutnie fantastyczny.
Koncert rozpoczął się od pierwszego singla „Give Yourself a Try” z ostatniego albumu zespołu i w zasadzie od razu można było zrozumieć, że będzie to absolutnie perfekcyjny koncert. Produkcja i brzmienie studyjne to jedno, ale koncert rządzi się swoimi prawami i nie zawsze udaje się przekazać pełnie brzmienia w warunkach koncertowych. Tutaj jednak wszystko działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Ten specyficzny pełny sound The 1975 można było poczuć w mgnieniu sekundy. Nie inaczej było przy kolejnym numerze „TooTimeTooTimeTooTime” i w zasadzie tak zostało już do końca. To czysta przyjemność wysłuchiwać chłopaków na żywo. Tym bardziej, że ze sceny leciały same przeboje „She's American”, „Sincerity Is Scary” i rewelacyjnie przyjęty przez publikę „It's Not Living (If It's Not With You)”. Wszyscy pod sceną bawili się do upadłego, dlatego kolejne nagranie „A Change of Heart” pozwoliło nam nieco odetchnąć. To jednak była tylko chwila, bo „Love Me” na powrót rozgrzała cały zgromadzony tłum. Wszyscy dookoła bawili się wyśmienicie, ale można było wychwycić fakt, że to głównie zagraniczni Openerowicze bawili się przy piosenkach taki jak kolejne „I Couldn't Be More in Love”, „Robbers” czy „I Like America & America Likes Me”. Przy następnych piosenkach publiczność z powodu delikatnie silniejszego deszczu trochę przerzedła, ale ja nie zamierzałem nigdzie odchodzić tym bardzie, że ze sceny popłynęły dźwięki „Somebody Else”, a potem kolejno „I Always Wanna Die (Sometimes)”, i „Love It If We Made It”. Matt Healy zdawał się być w doskonałym humorze, być może to nie do końca zdrowe, ale kolejne papierosy odpalał niemal co chwilę, jak tylko nie trzymał w ręku gitary. Sugerował, że nie czuje się supergwiazdą rocka, a właściwie to sam nie wie jaka jest definicja takiej osoby w dzisiejszych czasach, bo dla niego taką gwiazdą jest na przykład raper Stormzy, który miał wystąpić na zakończanie dnia. W końcu doczekaliśmy się też „Chocolate” genialnej piosenki, od której przynajmniej dla mnie wszystko się zaczęło, a potem jeszcze „Sex” i absolutnie fantastyczny finał z niekończącym się „The Sound”. To było dosłownie kulminacyjny i najlepszy, najbardziej energetyczny punkt tego koncertu. Wszyscy śpiewali, tańczyli i bawili się wspólnie, a zewsząd emanowała pozytywna energia i radość. Dla takich chwil warto żyć i chodzić na koncerty.


THE STROKES

Dla mnie The Strokes to zespół absolutnie wyjątkowy i nie ukrywam, że właśnie ten koncert był głównym magnesem, który przyciągnął mnie w tym roku na Openera. Długo można by mówić o zasługach zespołu dla współczesnej sceny muzycznej, o wpływie na całą generację przyszłych muzyków, ale na końcu liczy się tylko to, że możesz stanąć pod sceną i usłyszeć na żywo „Heart in a Cage”. Tak właśnie zaczął się czwartkowy koncert The Strokes, a ta piosenka w idealnie nadaje się na otwarcie. Niesamowity riff, który od lat gra w mojej głowie i energia, którą niesie kompozycja w mgnieniu oka rozgrzała wszystkich pod sceną. Nagle okazało się, że nie ważny jest deszcz, który padał coraz mocniej, ważne było by jak najgłośniej wykrzyczeć słowa „I went to the concert and I fought through the crowd” i po prostu wbić się w tłum i dopchać jak najdalej się da, a w moim przypadku oznaczało do rząd a z przednimi bramkami. Z tej perspektywy cały zespół miałem jak na wyciągnięcie ręki, a kolejna kompozycja „You Only Live Once” tylko potwierdzał, że będzie to niesamowity i niezapomniany wieczór. Tak jak dzień wcześniej Julian był w doskonałej formie wokalnej, być może niektóre osoby powiedzą, że nie nawiązywał odpowiedniej interakcji z publiką, ale to absolutnie nie prawda, bo On właśnie taki jest i raczej na scenie nie będzie pajacował. Następnie usłyszeliśmy „Ize of the World”, kolejne nagranie z „First Impressions of Earth”. Chwilę później doczekaliśmy się też czegoś z debiutu w postaci piosenki „The Modern Age”, a więc zabawa pod sceną nie miała końca. To wyraźnie spodobało się Julianowi, który podziękował nam za to, że stoimy pod sceną na deszczu. Pomylił niestety Gdańsk z Gdynią i próbował ubrać kurtkę, ale słysząc reakcję publiczności, aby nie ubierał postanowił ją zostać i zagrali „Meet Me in the Bathroom”, a zaraz potem „Under Control” tak samo jak na albumie „Room on Fire”. Bardzo podobała mi się ta setlista, bo na koncercie z 2011 zabrakło właśnie takich piosenek. Potem oczywiście po chwili refleksji zrozumiałem, że największym problemem tego koncertu było to, że nie zagrali absolutni nic z dwóch ostatnich albumów, ani nawet z epki „Future Present Past” z 2016 roku. Z drugiej jednak strony mogliśmy usłyszeć taki koncert jak z początków kariery zespołu, kiedy to nie było nam dane oglądać The Strokes na żywo. No, a Ci którzy byli na koncercie z przed ośmiu lat też mają co wspominać, bo wtedy zespół zagrał sporo materiału z „Angles”, a koncerty promujące to wydawnictwo też było nieliczne, a więc w sumie jesteśmy szczęśliwcami, jakby na to nie spojrzeć. Nie sposób też opisać co działo się pod sceną podczas kolejnego nagrania „Hard to Explain”, ten jeden z największych przebojów zespołu wybrzmiał tego dnia z jakąś niesamowitą i niewytłumaczalną moc. Uczucie szczęścia i euforii to stan, w którym znajdowały się osoby pod sceną, nie ważny był ścisk i deszcz, kiedy możesz bawić się przy takich piosenkach. Następnie usłyszeliśmy kolejne nieoczywiste koncertowe nagranie „I Can't Win”, ale to właśnie takie piosenki nadawały temu występowi niesamowity niemal świąteczny charakter. Na „On the Other Side” bas Nikolaia Fraiture zabrzmiał niezwykle mocno i przeszywająco, a swoją drogą koncert był naprawdę świetnie nagłośniony. Pod sceną było naprawdę bardzo głośno, ale poszczególne dźwięki były niezwykle selektywne i bardzo przyjemnie się ten występ odbierało. Po krótkiej dawce odpoczynku przyszedł czas na kolejne sceniczne killery „Reptilia” i „New York City Cops”. Czegóż można chcieć więcej, zdzierałem gardło na kolejnych wersach tekstu i bawiłem się do upadłego. W takich chwilach człowiek zapomina i wszystkich zmartwieniach i to chyba najbardziej lubię w koncertach na żywo. Nie gorzej bawiliśmy się przy „What Ever Happened?”, „12:51” kolejnych piosenkach z „Room on Fire”. Albert Hammond był tego dnia w doskonałej formie i chyba jeszcze lepszym humorze, jego gra na gitarze naprawdę imponuje. Następnie usłyszeliśmy doskonałe wykonanie „Razorblade”, ta piosenka porywa za każdym razem jak się ją usłyszy na albumie, ale nie da się tego porównać z siłą i energią występu na żywo. To było naprawdę niesamowite wykonanie. Na koniec występu usłyszeliśmy zaś dwa absolutne klasyki z debiutu „Soma” oraz „Someday”. Chóralne śpiewy zakończyło pierwszą część koncertu, ale oczywistym było, że liczyliśmy na coś więcej i po kilku minutach muzycy pojawili się z powrotem na scenie i rozpoczęli bis od „Is This It”. Było naprawdę magicznie, chociaż podskórnie czujesz, że występ zbliża się do końca, to starasz się napełniać i zachłysnąć każdą chwilą tykającego w rytm gitar czasu. A „Is This It” potrafi trochę ten czas naciągnąć. Potem było już szybko i czadowo, najpierw dosłownie wyprułem płuca na „Juicebox” , a potem jeszcze „Last Nite” na koniec.

Takie koncerty to ja rozumiem! Była moc, była energia i był zabawa pomimo niesprzyjającej aury, ale kto by się w takim momencie przejmował takimi głupstwami. Pewnie, że czasu się nie cofnie, nigdy nie będziemy już młodsi. Na pewno była to też kolejna sentymentalna podróż, ja to wszystko wiem, ale co z tego kiedy sprawia Ci to radość. Kto wie czy to nie ostatni taki koncert w życiu? Dlatego cieszę się, że mogłem w tym wydarzeniu uczestniczyć. Kto nie lubi The Strokes może nie zrozumieć. I tyle, koniec i kropka.


GRETA VAN FLEET

Po The Strokes przedostanie się na Tent Stage wymagało naprawdę wielkiego wysiłku. Padał deszcz, trawa była mokra i cały czas trzeba było uważać, by nie wdepnąć w błoto, które błyskawicznie się pojawiło, po przejściu takie masy ludu. Koncert zaczął się już nieco wcześniej, a po dotarci na miejsce zdałem sobie sprawę z tego, że wejście do środka będzie wyjątkowo trudne. Praktycznie wszyscy z powodu deszczu próbowali się ukryć pod namiotem i tamowali wejście do środka. Ja dodarłem na miejsce podczas „Highway Tune” wcześniej z oddali słyszałem jeszcze końcówkę „Black Smoke Rising”, ale tak naprawdę po obejściu namiotu dookoła i wbiciu się w rozsądne miejsce gdzieś na środku namiotu zespół kończył „Flower Power”. Potem chłopaki zagrali cover „Watch Me” z repertuaru Labi Siffre’a. Na scenie chłopaki wyglądali tak jak w teledyskach, a od strony muzycznej było chyba nawet lepiej, bo grali na luzie z nieukrywaną radością i maksymalną energią. Od strony technicznej można byłoby się do paru rzeczy przyczepić, może swoje zrobiło też nagłośnienie, ale właśnie jeśli chodzi o przekaz i pozytywną energię występ był perfekcyjny. Usłyszeliśmy jeszcze „Black Flag Exposition”, „Watching Over”, „Lover, Leaver (Taker, Believer)”, „Brave New World” i „When the Curtain Falls”. To ostatnie nagranie sprawiło wszystkim chyba najwięcej radości. Bo co tu ukrywać reszta repertuaru troszeczkę zlewała się z sobą, ale wiadomo o takiej godzinie na odbiór występu wpływa też zmęczenie, wypite piwa oraz odległość od senny, bo nie wątpię, że gdyby udał się przedostać pod samą sceną, to tam atmosfera musiała być naprawdę gorąca. Nie wszędzie możesz być jednak pierwszy.
Fajne zakończenie drugiego dnia festiwalu, bo na Fisza i Emade już nie miałem siły, teraz trochę żałuje, bo była podobno Justyna Święs, ale co zrobić takie życia, a kolejny dzień i The Smashing Pumpkins byli już na horyzoncie.
25.07.2019 11:05 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  MOJA LISTA PODSUMOWANIE ROKU 2019 marsvolta 1 742 02.02.2020 08:00 PM
Ostatni post: thestranglers
  MOJA LISTA notowanie 469(265) - 27.12.2019 marsvolta 0 399 31.12.2019 06:02 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 468(265) - 20.12.2019 marsvolta 1 435 29.12.2019 11:27 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 467(265) - 13.12.2019 marsvolta 0 457 26.12.2019 02:12 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 466(265) - 06.12.2019 marsvolta 0 399 22.12.2019 08:16 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 465(264) - 29.11.2019 marsvolta 1 428 18.12.2019 10:44 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 464(264) - 22.11.2019 marsvolta 1 505 11.12.2019 09:36 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 463(264) - 15.11.2019 marsvolta 1 474 28.11.2019 08:27 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 462(264) - 08.11.2019 marsvolta 0 391 20.11.2019 08:26 PM
Ostatni post: marsvolta
  MOJA LISTA notowanie 461(264) - 01.11.2019 marsvolta 0 465 15.11.2019 05:00 PM
Ostatni post: marsvolta

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości