Cóż, powyżej w zasadzie wszystko opisano na temat koncertu. Dlatego tylko zapodam różnice (byłem dzień wcześniej), ewentualnie uzupełnię:
- zespół przed Comą faktycznie całkiem niezły. Skład klasyczny - power trio + wokal, grali dobrze technicznie, brzmieniowo, a wokalista nieźle śpiewał. Publika także jak na support reagowała dobrze, nawet w pewnym momencie spontanicznie uniosły się ręce do góry i zaczęła klaskać. Słuchałem tylko 3 ostatnich kawałków (nie chciałem męczyć uszu). Aha,
czapkę na głowie też miał perkusista i jakiś gostek z kamerą, który kręcił występ (ale on miał coś w rodzaju pompona
)
- COMA weszła na scenę ok.21.30-40
- stół z rosołem stał po LEWEJ stronie sceny
. Ja byłem po prawej, co akurat było złym pomysłem, ponieważ z lewej stał gitarzysta solowy i przez to większość solówek słabiej do mnie docierała
- później poleciała cała HIPERTROFIA od A do Z (czy też od A do H jak to określił Roguc). Podobny coś takiego będzie jeszcze tylko w Toruniu, Łodzi i Wrocławiu, także mozemy się czuć wyróżnieni
- nie wiem jak dzień później, ale widać było, że to dość eksperymentalny koncert, mnie osobiście brakło bardzo tego, co znam z poprzednich koncertów Comy - duzo improwizacji i zaskakujących wstępów do utworów
- ogólnie było bez zastrzeżeń, ale też wreszcie zrozumiałem, dlaczego nie przekonałem się do końca do "Hipertrofii" - płyta jest przegadana. Jest tam masę utworów, w których aż się prosi o ciekawe popisy instrumentalne, mieszanie w strukturze itp. Tymczasem z powodu dużej ilości tekstu po prostu nie ma na to czasu. Druga płyta przez to traci swój potencjał, bo kilka utworów mogłoby być wielkimi dziełami, ale cierpią na syndrom utworu tytułowego z poprzedniego krążka - przez większość czasu muzycznie niewiele się dzieje
- ogólnie lepiej mi się podobały te mocniejsze utwory - świetnie wypadła "Transfuzja" (nieprzekonująca mnie na płycie), dwa ostatnie z pierwszego krążka, "Cisza i ogień", "Trujące rośliny", "Popołudnia...". Przy okazji zauważyłem, że "Archipelagi" były nawet bardziej podobne do "W ogrodzie" niż w wersji płytowej (przez chwilę myślałem, że to już stare kawałki grają)
- w "Emigracji" końcówkę odważył się zaśpiewać Matuss (basista)
- przy okazji "O8 wojna" po raz pierwszy zobaczyłem teledysk do tego kawałka
- po odegraniu całej płyty zespół usiadł przy stole, który pojawił się na środku sceny i konsumował rosół (okrzyki z publiki: "Smacznego!", "Mordercy!", "Padlinożercy"
). Roguc też powiedział, że jest "rockowy rosół" jest zajebisty, ale kluski fatalne, bo się rozgotowały
- publika fantastyczna cały czas - ale o tym niżej
- po pierwszej części, która dała wiele wrażeń artystycznych i wizualnych, ale niekoniecznie zabawowych, naprawdę mogłem się wyszaleć dopiero na drugiej. Nie wiem jaki był pierwszy utwór, bo te z pierwszej płyty nieco mi się mylą (nie tylko tytułami), ale dalej szło tak jak wyżej. Przy "Spadam" zrobiło się nieco luźniej w publice i od tego momentu cały czas był spory komfort skakania bez wskakiwania na kogoś obok
. Publika też nieco zaczęła się wykruszać, raz że niektórzy chyba szli spać do pracy następnego dnia, inni trochę wymiękali kondycyjnie, szczególnie ci, którzy wcześniej półtorej godziny ostro dawali czadu na pierwszej części "Hipertrofii". Ja przezornie zostawiłem sobie siły, ale też już ledwo żyłem
- na "Zbyszku" nie mogło zabraknąć solówek na bas i perkusję, a na "Leszku" w środku utworu mieliśmy trochę pogadanki Roguca (który w ogóle był bardzo rozmowny, sporo żartował i umiejętnie spuszczał powietrze z nieco "napuszonej" muzy, jaką gra Coma), a także przekrzykiwania się z publicznością (które jeszcze ze dwa razy było)
- później nastąpiły podziękowania i wyrazy uznania dla publiki, która faktycznie była świetna i widać było po zespole, że są bardzo zadowoleni z koncertu. Roguc zapowiedział, że to koniec, ale "ewentualnie mogą zagrać jeszcze jeden bis"
- tak też się stało. Po chwili przerwy zespół wrócił. Tutaj najpierw nastąpiła dłuższa konferansjerka, jeszcze trochę przekrzykiwania się z publiką, oraz wyznanie, że tak naprawdę rosół był okropny, bo gotował się półtorej godziny, a powinien minimum 2 razy dłużej. Także może następnego dnia było podobnie, ale że brakło bisu, to też nie zdradził
. Następnie nastąpiło coś niezwykłego - kiedy zabrzmiały pierwsze takty "Sto tysięcy jednakowych miast", zagrane bardzo spokojnie, nagle publika zaczęła siadać na podłodze i po chwili praktycznie cała sala siedziała. Widząc to, cały zespół podszedł do krawędzi sceny i usiadł na niej, wykonując kawałek w niemalże akustycznym klimacie, na jedną gitarę, czasami jakieś plumkanie drugiej i cicho śpiewający wokal (publika też tylko nuciła, jedynie na "chroni nas Bóg!" ryknęła). Zrobiła się bardzo intymna, wręcz domowa atmosfera, niezwykle magiczna... Pod sam koniec kawałka zespół wstał i dograł go już "normalnie", z perkusją i basem. Potem nastąpiły kolejne podziękowania, podanie jaką liczbę wskazał sceniczny licznik
i stwierdzenie, że czuli się nie jak na koncercie, ale jakiejś prywatnej imprezie. Zespół podszedł do sceny i sam bił brawo publice, która rzeczywiście była fantastyczna.
Całość trwała 3 godziny z kilkoma minutami i skończyła się przed 1. O 1.40 byłem w domu, na 10 do pracy następnego dnia
Ogólnie - świetnie. Z lekkim dąsem, że tak dużo "Hipertrofii", a tak mało "ZŚWAŚZ" (za to oba świetnie). Ale ponieważ taka sytuacja już się nie powtórzy, to można wybaczyć.Na pewno pierwsza dziesiątka koncertów na jakich byłem w ogóle. Z Comowych - miejsce drugie
. Za to kolejnym plusem jest to, że z racji na ciekawą oprawę i dużą liczbę spokojnych kawałków koncert podobał się także mojej Ani, która sama mnie zachęciła, byśmy w drugiej części podeszli bliżej. I nawet "Leszka" razem ze mną zawyła i ostro zaskakała na "Skaczemy"
.
Liczę na to, że po przetrawieniu na koncertach nowe utwory będą grane swobodniej i bardziej pozmieniane. A elementy na "scratchu" też zostaną lepiej wykorzystane (ale to dopiero na kolejnej płycie, to teraz to było coś w rodzaju debiutu w tej kategorii).