Faith No More - Tauron Arena, Kraków, 08.06.2015 r.
Pomimo faktu, że widziałem już Faith No More w kwiecistej odsłonie na zeszłorocznej edycji Openera, postanowiłem zobaczyć ich jeszcze raz. Przede wszystkim dlatego, że koncert w hali to zawsze coś innego niż na otwartej przestrzeni, a poza tym nie jest to byle jaki obiekt, tylko najpiękniejsza i największa hala widowiskowa w Polsce. Następną sprawą jest fakt, że rok temu podczas koncertu zespołu nawet nie mogliśmy przypuszczać, że po osiemnastu latach doczekamy się nowego albumu Faith No More! Zaś koncert w takich okolicznościach jak promocja nowego krążka zawsze jest lepszy.
Do parkingu Tauron Areny dotarłem mniej więcej na czas otwarcia bram, bo o 18:30. Sam parking nie najtańszy i jeszcze do tego kontrola anty pirotechniczna samochodu, ale co tam przynajmniej jest się od razu na miejscu. Przed koncertem zrobiliśmy sobie z bratem małą rundkę wokół hali, tak na rozprostowanie kości, choć tak naprawdę dwugodzinna podróż nie była uciążliwa. Około 19:00 byliśmy już w środku i czekaliśmy na pierwsze wydarzenie tego dnia, czyli koncert Speculum. Brat Figo i Dr Yry spisali się doskonale i chociaż można przyczepić się do realizacji dźwiękowej koncertu, to ogólnie było jak najbardziej pozytywne. Najlepszy oczywiście „Odyseusz”! Potem małe piwko pseudo alkoholowe i można ruszać na drugą atrakcję wieczoru w postaci Dubioza Kolektiv. Bośniacy pozytywnie zaskoczyli tylko na początku, gdy puszczali z samo destrukcyjnej taśmy zapowiedź koncertu, było naprawdę śmiesznie i zabawnie, potem już zdecydowanie mniej. Ja rozumiem, że taki klimat może się podobać, ale nawet piosenki wyróżniające się czymś na początku w końcu stawały się tą samą dobrze znaną muzyczną papką, w której rządzi ska na jedno kopyto.
Koncert głównej gwiazdy rozpoczął się punktualnie, zgodnie z zapowiedzią o 21:45, na mój gust trochę późno, ale może to dobrze, bo to poniedziałek i ludzie mogli spokojnie po pracy dojechać. Zaczęli od nowego, ale dobrze już znanego singla „Motherfucker”. Mnie osobiście dość szybko znudziło się to nagranie, ale jakimś dziwnym trafem po koncercie nie może wyjść z mojej głowy. To specyficzny utwór, do którego można się przyzwyczaić, a do ogólnej konwencji nowego albumu zespołu „Sol Invictus” pasuje idealnie. Po wielkim i patetycznym początku przyszedł czas na ostrą zabawę, a czy może być coś lepszego i bardziej adekwatnego do rozpętania młyna pod sceną niż „Be Aggressive”? I tutaj przyszedł pierwszy zawód, bo choć parę osób zaczęło się dobrze bawić, to w tłumie zdecydowanie przeważała młoda i średnia wiekiem geriatria. Machanie głową to mniej więcej tyle na ile ich stać. Na szczęście sposobem przedostałem się do grupki osób, która potrafi skakać i tam koncert można było już przeżywać po swojemu. Jak można stać na rockowym koncercie, to bez sensu? Następny utworem na set liście był „Caffeine”, czyli cudowna i klasyczna kompozycja zespołu z początkiem nawiązującym, do niezapomnianej okładki „Angel Dust”. Od razu zauważyłem, że zespół jest w świetnej formie i możemy spodziewać się bardzo dobrego koncertu. Tylko znowu ten dźwięk gitar! Trochę zgłuszony, niepełny, nie rozumiem na Dubiozie było OK. Dlatego zwalam na realizatora. Tym bardziej, że chwilę później podczas „Evidence”, czyli klimatycznego wolnego kawałka nie było takich problemów. Później przyszedł czas na prawdopodobnie największy przebój zespołu, czyli „Epic”. To naprawdę cudowne, że po tylu latach ta muzyka i energia w niej zawarta jest nadal aktualna. Mike Patton mówił do nas ze sceny, że są już starymi dziadkami, ale choć w takim rozumowaniu przynajmniej od strony metryki istnieje ziarno prawdy, to dla masy młodych ludzi zupełnie nie ma to znaczenia. Najlepiej widać to po szczelnie wypełnionej płycie Tauron Areny. Na trybunach zostało trochę wolnych miejsc, ale w sumie nie może to dziwić, bo obiekt jest ogromy i nie łatwo go zapełnić. Ja nastawiłem się w dużej mierze na nowe kompozycje, bo uważam, że nowy album zespołu jest naprawdę świetny i z uśmiechem na twarzy przyjąłem „Black Friday”. Jasne, że reakcja publiki była trochę stonowana, ale wiadomo przecież, że płyta wyszła niedawno i trzeba ją jeszcze osłuchać. Zdecydowanie lepiej przyjmowane były te starsze utwory, na przykład zabójczy „The Gentle Art of Making Enemies”, mój ukochany „Midlife Crisis” czy też równie przebojowy energiczny „Everything's Ruined”. Warto w tym miejscu nadmienić, że koncert wypadał dokładnie w dwudziestą trzecią rocznicę wydania „Angel Dust”. Zabawa trwała w najlepsze, ale w końcu nie można się dziwić przy takim repertuarze jak min. następne tego dnia „Cuckoo for Caca”. Powiem szczerze, że w pewnym momencie zastanawiałem czy starczy mi sił na ciągłe skakanie. Na szczęście przyszła chwila wytchnienia w postaci najpopularniejszego hitu grupy, czyli „Easy”. Można myśleć, że po tych wszystkich latach piosenka z repertuaru Commodores powinna się już znudzić, ale naprawdę nic z tych rzeczy nie miało miejsca i wszyscy chóralnie odśpiewali cudowny ponadczasowy cover. Największy sentyment z pośród wszystkich albumów Faith No More mam do „Album of a Year” i bardzo żałuje, że zazwyczaj zespół wykonuje tylko dwa utwory z tego krążka „Last Cup of Sorrow” oraz „Ashes to Ashes”. Tym razem też nie było niespodzianki i ten pierwszy zabrzmiał zaraz po „Easy”, a drugi jako przedostatni w podstawowym secie. Resztę programu dopełniły nowe kompozycje „Separation Anxiety”, „Matador” oraz rewelacyjnie przyjęty przez publiczność „Superhero”. Na żywo ta ostatnia kompozycja sprawdza się świetnie, o czym zresztą wiedziałam już od dawna, bo pod roboczą nazwą „Leader of Man” zespół wykonał ją już na zeszłorocznym koncercie. To wykonanie tylko potwierdziło niesamowity potencjał piosenki. Był to chyba najlepszy moment koncertu, z jednej strony świetna dynamiczna i świeża piosenka, z drugiej niesamowita energia publiczności i zabawa do upadłego. Na bis nie musieliśmy długo czekać, zespół wyszedł po niecałych pięciu minutach i wykonał tytułowe nagranie z ostatniego albumu zespołu „Sol Invictus”, zatem na krakowskim koncercie usłyszeliśmy, aż sześć z dziesięciu nowych kompozycji Faith No More! Myślę, że to świetny wyniki i w sumie na to liczyłem, może do pełni szczęścia zabrakło „Sunny Side Up”, ale i tak nie powinno się narzekać, bo koncert był fajny i nowa płyta też świetna. Drugą piosenką zaprezentowaną na bis była kompozycja Burta Bacharacha „This Guy's in Love With You Play”, w wykonaniu Mike’a zabrzmiała rewelacyjnie. To utwór jakby wprost stworzony dla jego możliwości wokalnych. Jako ostatnie tego wieczoru, w sumie już nocy wybrzmiało kultowe „We Care a Lot” i to by było na tyle. Czuło się pewien żal, że to już koniec, ale satysfakcja z właśnie skończonego występu zdecydowanie dominowała.