to już będzie ostatni odcinek, połączyłem dwa dni w jeden bo chyba tak je zapamiętam, "po swojemu"
piątek i sobota, 4-5 lipca
Oba dni okroiłem ze wstępów przez mistrzostwa świata. I to był mój błąd bo oba mecze były beznadziejne i skończyły się nie po mojej myśli...
W piątek szybkim krokiem przybyłem na teren festiwalowy na godzinę 21:00 by przed czasem zameldować się w namiocie. Grać tam mieli wszakże Wild Beasts, z których koncertem wiązałem duże nadzieje. Cztery lata wcześniej porwali publiczność żywiołowym, nieprzewidywalnym występem, a w tym roku było niestety o wiele mniej drapieżnie, sztampowo i miejscami wręcz nudno. Zaczęli od nowego singla "Mecca", więc myślałem że napięcie będzie non stop rosnąć. Owszem, przy "A Simple Beautiful Truth" i "Wanderlust" szalałem, a podczas "Hooting And Howling" także przy współudziale publiczności... i to wszystko co zapamiętam z koncertu. Na koniec dnia, grubo po północy - może i byłby fajny chill, ale w godzinie "największej oglądalności" to zdecydowanie za mało. Zabrakło też ich największego przeboju:
Piątek skończyłem już na występie Jacka White'a. Moc, siła i pełny profesjonalizm oraz możliwość raz jeszcze wysłuchania takiego "Steady As She Goes"... Nasz ziomek nie zawiódł i tym razem. A w drodze do autobusu słyszałem jak przynajmniej kilka osób nuciło sobie pod nosem "Seven Nation Army". I o to chodzi w koncertach
Sobota też zaczęła się od namiotu, też od pasma "21.00". Grubo przed czasem już spore audytorium zebrało się w tencie na pierwszy festiwalowy występ Artura Rojka. Może i niektórzy byli już po jednym z koncertów w trakcie trasy Rojasa, ja bynajmniej nie, ale myślę że w pewnym momencie wszystkich zaskoczył. Ale po kolei. Artur już wyrobił sobie koncertową charyzmę, w której niepotrzebne i mu i nam jest skakanie po scenie, głośne nawoływanie i rzucanie się w publikę. Potrafi za to skupić uwagę co w tym fachu jest nie bez znaczenia. Publiczność dobrze zaznajomiona z materiałem płyty odśpiewywała teksty, gibała się do muzyki i wreszcie artysta zapowiedział "Beksę" z "gościnnym występem". Wtedy obok pojawiły się dwa chóry: starszych pań i dzieci. Odśpiewany przez nie refren pozostanie mi na długo w pamięci. To było coś uroczego, oryginalnego i poruszającego.
Po koncercie od razu udałem się w kierunku maina by usłyszeć "Out Of Nowhere" i "Epic" w wykonaniu ostatniego headliner'a, czyli Faith No More.
Szybko wróciłem jednak na deser całej edycji, czyli na Daughter. Brak miejsc w pierwszych kilku rzędach już kwadrans przed występem zapowiadał dobre przyjęcie. Jestem pewien że nikt jednak nie przewidział magicznego klimatu, w którym na godzinę wszyscy zgromadzeni wspólnie z artystami na scenie odlecieli gdzieś daleko w kosmos, kompletnie zapominając o rzeczywistości, w której przyszło im się zetknąć...
Koncert zaczął utwór na który najbardziej czekałem, niegdysiejszy numer 1 z listy, czyli polecany swego czasu przez Dziobasa "Still". I tu zadziałała hitchcockowska zasada o trzęsieniu ziemi. Stopniowo między zespołem a publiką zaczęła się wytwarzać niesamowita więź, którą karmi sama obecność jednej ze stron. Elena, skromna dziewczyna z gitarą potrafiąca głosem rozkochać w sobie każdego wzruszała się na każde ciepłe przyjęcie kolejnego utworu. Czy czasem zastanawiacie się czy artysta szczerze wypowiada formułki w stylu "jesteście najlepszą publiką na mojej trasie"? W tym przypadku nie mielibyście takich wątpliwości. Publiczność odśpiewała całe "Youth", oczy uroczej wokalistki zawilgotniały, a z emocji zdarzyło się jej zapomnieć tekstu. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem i śmiało występ Daughter mogę nazwać koncertem tej edycji! Bądźcie tam i Wy...
Pełen wrażeń musiałem gdzieś uspokoić prawdziwy zamęt w głowie. Akurat trafiła się okazja obejrzeć w Alterkinie dokument "Mistaken For Strangers" ("Jak nieznajomi"). Głowa poruszyła się w momentach gdy poleciały fragmenty wielu moich ulubionych numerów The National ale całościowo to film bardziej o stosunkach między braćmi Berninger niż zapis trasy koncertowej jednej z moich najulubieńszych formacji. Do obejrzenia dla fanów.
Tegoroczny Open'er kończyłem z dalszej perspektywy maina, gdzie przez parę utworów obserwowałem grupę Phoenix. Było "Trying To Be Cool", było miło, jak i na całym festiwalu