Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 1 Głosów - 5 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3 (1982-1990)
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #81
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Już drugi w 1986 instrumental:

Jean-Michel Jarre RENDEZ-VOUS II 1986 Rendez-Vous
w BTW od: 2006




(legendarny koncert z Houston z 1986)

Monumentalna rzecz. W końcówce istna feeria nakładających się na siebie motywów, granych przez różne instrumenty, w środku użycie spopularyzowanej przez Jarre'a harfy laserowej. W zasadzie to powinna być w wersji koncertowej w BTW, ale nie bardzo mogę się zdecydować na wersję. Największa różnica jest taka, że w płytowej chór śpiewa jakoś bez wyrazu, długo myślałem, że imitują go klawisze, a to momenty kiedy wchodzi chór są najlepszymi fragmentami tej kompozycji. A w tych największych koncertach jest najczęściej wykorzystywany chór. Najlepiej znam wersję z Houston, bo miałem ją na kasecie, ale nawet lepsza jest ta z Gdańska z 2005 (która niestety nie znalazła się na płycie z tym koncertem) i która przypomniała mi o tym numerze w kontekście topu i sprawiła, że go do niego wrzuciłem. Ale widziałem też minimum 2-3 inne wykonania i też są świetne. Dlatego też tak kompromisowo jest wrzucona studyjna.

W 1986 Houston i stan Texas obchodziły 150-lecie istnienia i z tej okazji, a także na specjalne zaproszenie NASA, które próbowało ocieplić swój wizerunek, ponieważ było pod sporą krytyką, jakoby nic pożytecznego nie robiło, a pobierało z publicznej kasy olbrzymie pieniądze (nikt jakoś nie zastanawiał się, że było to co najmniej kilkakrotnie mniej niż w erze lotów na Księżyc), Jarre zagrał specjalny koncert w Houston. Jednym z elementów współpracy z NASA był planowany udział w nim jednego z członków ekipy promu kosmicznego Challenger, Rona McNaira. Jak wiemy, Challenger rozpadł się na kawałki kilkadziesiąt sekund po starcie i Ron nie zagrał swojej partii... Miała się ona zresztą znaleźć już na płycie, co byłoby pierwszym nagraniem muzycznym dokonanym w kosmosie, a tak w obu przypadkach (album i koncert) zastąpił go Pierre Gossez (na albumie koncertowym "Houston/Lyon" słychać jak Jarre opowiada o tym).

Jak się ogląda fragmenty tego koncertu, nachodzi człowieka zdumienie, jak wielkim innowatorem i wizjonerem w dziedzinie techniki koncertowej i robienia z występu widowiska był Jarre. W dziedzinie analogowej zrobić TAKIE widowisko, wyprzedzające swoje czasy - coś absolutnie niezwykłego. Nie wiem też, jak to policzono, ale J-M pobił przy okazji własny rekord Guinessa w największej publiczności na koncercie, której podobno było 1,5 mln. I druga refleksja: jak bardzo zacofana była wówczas Polska, gdzie były nawet problemy z materiałem na winyle i trzeba było zdobyć specjalne pozwolenie na ich wydawanie. Gdy tymczasem w Stanach można było zrobić koncert z wizualizacjami i zespołem na wieżowcach w centrum miasta...

Być może także dzięki koncertowi w Houston, płyta osiągnęła najwyższe miejsce na Billboardzie ze wszystkich płyt muzyka i zdobyła nominację do Grammy za album New Age. Aczkolwiek miejsce (52) nie robi wrażenia, nie zdobyła też statuetki. W Europie zawsze szło mu dużo lepiej.

Blisko BTW: Rendez-vous IV (bardzo przebojowe)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:49 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #82
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Peter Gabriel SLEDGEHAMMER 1986 So
w BTW od: 1998




(koncert Prince'a dla bodajże Human Rights Watch w 1988. Gościnnie: Phil Collins, Midge Ure, Howard Jones, Brian May!)

Peter Gabriel, czyli wokalista pierwszego okresu Genesis, przebierający się w latach 70-tych za barwnego elfa (czy co to tam było), w 80-tych zamienił się w pana w garniturze, ale nie takim korporacyjnym, tylko luźnym na wzór policjantów z Miami. I zaczął grać numery niemalże dyskotekowe, takie jak ten. Utwór promował dodatkowo bardzo barwny, pełen efektów teledysk, bo jak widać w tym okresie bez MTV ciężko było mieć wielki przebój - niemal przy każdym utworze tego okresu BTW piszę coś o teledysku. Zresztą - to kolejny utwór, o którym sobie w pełni przypomniałem, gdy po kilkunastu latach zobaczyłem ponownie teledysk. Choć nie wydaje mi się, abym w dzieciństwie był wielkim fanem tego numeru, już chyba wtedy przeszkadzała mi zbyt duża ciężkość brzmienia jego muzyki, spowodowana w głównej mierze ogromną ilością jednocześnie grających instrumentów i (to może moje wrażenie) ciężkością produkcji i aranżu tej muzyki. Niewykluczone także, że wynikało to z afrykańskich i południowoamerykańskich fascynacji muzycznych artysty, który w związku z tym używał różnych dziwnych instrumentów i masy ścieżek perkusyjnych. Ale wideo na pewno lubiłem. I na pewno był to pierwszy numer Gabriela, jaki kojarzyłem.

A ten numer? Być może faktycznie najbardziej popowy kawałek w karierze Petera, zdaje się że w pewnym okresie nawet mu zbrzydł i może nie tyle zaczął go się wypierać, co unikać. Numer ten, poparty zresztą kolejnymi singlami, które również odnosiły spore sukcesy, stał się wehikułem do pozycji popowej megagwiazdy dla Petera, uznania płyty za szczytowe osiągnięcie w jego karierze i w ogóle za jedną z najlepszych w historii muzyki rozrywkowej i sprzedania jej w blisko 7 milionach egzemplarzy na świecie, nominacji do Grammy za album roku, dwuletniego, olbrzymiego światowego tournee i w końcu chyba spowodowały u niego pewne zmęczenie i chęć ucieczki w muzykę filmową, działalność około muzyczną (charytatywną, polityczną), czy też do grania na powrót trudniejszej muzyki.

A przecież to też nie była łatwa, nastawiona na komercję płyta. Owszem, ten numer to faktycznie niemalże dyskotekowy killer, ale ogólne skomplikowanie aranżacyjne, produkcyjne, czy nawet melodyczne wielu numerów plus tematyka tekstów - wszystko to wymagało od słuchacza pewnego wyrobienia muzycznego. Zresztą, taki skład nie grałby przecież łatwej rozrywki. Wymieńmy tylko kilku, których można usłyszeć na tym krążku: Stewart Copeland, Tony Levin, Manu Katché, Daniel Lanois, Mark Rivera, Lakshminarayana Shankar, Kate Bush, Youssou N'Dour, Bill Laswell czy Laurie Anderson.

Ciekawostka: po czterech albumach bez tytułu, ze zdjęciem Petera na okładce (i w zależności od tego, co przedstawiało to zdjęcie, tak zwykło się nazywać te albumy) i takich dziwactwach jak 2 z nich w dodatkowej wersji niemieckiej, wytwórnia BARDZO naciskała, aby kolejny miał jednak jakiś tytuł, bo było trudno promować album, który ZNOWU nie ma tytułu. Peter postanowił chyba zrobić sobie trochę z niej jaja, więc... album nazwał "Więc" Icon_wink . Potem po albumach bez tytułu jego nową tradycją stały się krótkie, dwuliterowe tytuły.

Ciekawostka 2: to był ostatni utwór zarejestrowany na płytę, w momencie jak już ekipa zaczęła się pakować, Gabriel poprosił ich, by popracowali nad jeszcze jednym numerem, na który ma pomysł.

Ciekawostka 3: na liście Billboardu numer ten zmienił na pierwszym kawałek zespołu... Genesis Icon_cool2 ("Invisible Touch").

Statystyki:
LPP3 - 2x4m.
UK - 4
US - 1

A jakby ktoś pytał - Genesis raczej więcej w tym zestawieniu nie będzie.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:50 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #83
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Peter Gabriel & Kate Bush DON'T GIVE UP 1986 So
w BTW od: 2004




(specjalnie dla kajmana - nie z koncertu, tylko wideo. Bo to zdaje się jego ulubiony teledysk. Zresztą, istniała druga wersja wideo jakby ktoś był ciekawy, to wyglądała tak. NIe wiem czy to drugie było częściej puszczane, ale szczerze mówiąc ja je lepiej kojarzę)

Drugi sztandarowy numer Petera. W nim lepiej słychać charakterystyczne brzmienie jego głosu, bardzo trudne do podrobienia (przynajmniej dla mnie): mocno przydymione, coś pomiędzy chrypą a szeptem, ale jednocześnie z zachowaniem zdolności śpiewania mocno i melodyjnie. Specyficzna barwa. Nie miałem łatwo z tym numerem: owszem, lubiłem go, ale zawsze coś mi w nim przeszkadzało. Najpierw spodobał mi się w nim paradoksalnie ostatni fragment, kiedy już Kate kończy śpiewać, a zaczyna grać sam bas i zmienia się nieco rytm piosenki na trochę szybszy i słychać te gospelowe chóry. Jakoś nie przekonywały mnie refreny, a co śpiewają w zwrotkach, nawet do końca nie pamiętałem. A w sumie to potem zwrotki mnie przekonały ku temu kawałkowi. Bo tak naprawdę mocniej mnie ruszył, jak swego rodzaju w jakimś piśmie dla młodzieży o charakterze edukacyjnym, gdzie była krótka lekcja angielskiego na podstawie tekstu wybranej piosenki (coś w stylu "Cogito", ale na pewno nie w nim, bo tam chyba kącika angielskiego nie było, a przede wszystkim była inna szata graficzna. A ja pamiętam te pastelowe kolory strony, na której była ta lekcja angielskiego. Drugim kawałkiem, który pamiętam, że był tam omawiany było "Nobody Home" z płyty The Wall). Dopiero kiedy przeczytałem tłumaczenie tekstu oraz cały tekst, to zaczęło we mnie kiełkować przeświadczenie, że warto jednak się zagłębić w ten numer. Nie było tam jednak interpretacji tekstu i szczerze mówiąc nie dostrzegłem tego, że poświęcony on jest osobom bezrobotnym, których liczba za rządów Margaret Thatcher bardzo wzrosła. Mamy też do czynienia z ciekawym zabiegiem: Peter śpiewa swoim przytłumionym, smutnym głosem wersy ponuro opowiadające o sytuacji życiowej podmiotu lirycznego i różnych planach wyjścia z niej, zaś Kate odpowiada mu swoim jasnym, wysokim wokalem wersami pełnym nadziei i ukojenia, niczym matka pocieszająca syna lub kochanka wspierająca swego ukochanego. Szczególnie porusza fragment, kiedy zaczyna śpiewać "rest your head / you worry too much / it's going to be alright", zwłaszcza że ten podnoszący na duchu przekaz jest wzmocniony także aranżacyjnie: utwór oparty dotąd na niskim, ciemnym brzmieniu skonstruowanych przez Gabriela bębnów i lejącym się basie Tony'ego Levina, rozjaśnia się nagle jazzującymi zagrywkami pianina Richarda Tee.

Ciekawostka: ponieważ Gabriel chciał w tym utworze odwołać się do amerykańskich korzeni, do zaśpiewania w nim zaprosił początkowo Dolly Parton. I dzięki jej odmowie powstał jeden z najwspanialszych duetów wszech czasów, bo wtedy dopiero zaprosił Kate, która była po prostu jego bliską znajomą (jak się wydaje: także osobą o podobnej wrażliwości muzycznej).

Ciekawostka 2: jaki jest związek między tą płytą, a nagraniami Jeana-Michela Jarre'a (a także Janem Hammerem z Miami Vice)? Otóż Gabriel zastosował na niej sporo brzmień syntezatora Fairlight CMI, który uczynił modnym Jarre, używający go na większości nagrań w latach 70-tych i 80-tych.

Ciekawostka 3: nie wiem, czy pisałem o tym w BTW, ale na pewno mówiłem w audycji Hey Joe - skąd się wziął zawód producenta muzycznego (jak ktoś jest ciekawy - mogę napisać lub odesłać do konkretnej audycji). Historia tej płyty jest w pewnym sensie kontynuacją tamtego zagadnienia - jak sądzicie, dlaczego na wydaniu winylowym (i wydaniach CD przed remasterem w 2012) utwór "In Your Eyes" otwiera drugą stronę płyty, a na najnowszych wydaniach ją kończy, mimo że Peter wymimyślił go od razu jako ostatni? Odpowiedź na to poznałem w serialu dokumentalnym o najważniejszych płytach rocka, który leciał na TVP Kultura. Otóż ówczesne płyty winylowe mieściły maksymalnie 24 minuty muzyki na stronie, a album ma ponad 46 minut długości, przy czym druga strona jest maksymalnie zapełniona. W "In You Eyes" jest użytych bardzo dużo niskich dźwięków, a ponieważ płyta kręci się wtedy już na małej tarczy, igła szybciej zakręca i podlega większej sile odśrodkowej. Gdyby umieścić go na końcu płyty, to istniałoby ryzyko że przy niskich dźwiękach, kiedy są głębsze żłobienia w płycie i igła mocniej podskakuje, wypadałaby ona ze swojego toru. Dlatego też, mimo pierwotnej koncepcji artysty, konieczne było "techniczne" przesunięcie utworu z końca na początek strony płyty.

Statystyki:
LPP3 - 7
UK - 9
US - 72 (pfff...)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:51 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #84
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Talk Talk LIFE'S WHAT YOU MAKE IT 1986 The Colour of Spring
w BTW od: 2012 (a jakoś mi się przypomniało i poruszyło, jak obejrzałem wtedy w filmie "Głową w mur". Patrz niżej)




(Montreux, 1986)

Oczywiście znowu niebagatelny wpływ na umieszczenie tego numeru w BTW ma fakt, że jest jeden z podkładów pod Listę Przebojów, grany wtedy oczywiście w remixie instrumentalnym (niemal), który zresztą nawet bardziej mi się podoba (może przez to, że częściej go słyszałem?). Ale myślę, że nie pogniewacie się takim powodem jego popularności u mnie, bo sądzę że zespół był zacny, a kawałek też.

Chociaż na pewno nie była to nigdy pierwsza, a może nawet druga liga jeśli chodzi o popularność. No powiedzmy, że w Europie to była końcówka drugiego rzutu, ale w Stanach to chyba kompletna alternatywa, przynajmniej jeśli chodzi o single, bo z płytami było już nieco lepiej. W dodatku to ciekawy przykład zespołu, którego płyty im większą miały estymę u krytyków, tym mniejszą u szerokiej publiczności (w sensie sukcesu komercyjnego). Ale nie zawsze przecież trzeba gonić za sławą, lepiej rozwijać się muzycznie i robić dobrą muzę.

A oni grali ciekawie, całkiem oryginalnie, a jak na lata 80-te, to stopniowo unikali plastikowości, rozwijali się muzycznie, jednocześnie nie tykając się także trącącego muzycznym amatorstwem wykonawczym brudu (bo mam wrażenie, że często lekarstwem na plastik dla niektórych było nie do końca czyste granie i śpiewanie, czasem pod hasłem chowania się za sztandarami punka. Post-punka rzecz jasna, czy jak tam zwać takie lepsze technicznie i bardziej melodyjne granie od hardkorowych punkowców spod znaku pierwszej jego fali). A ta płyta była ich największym komercyjnym sukcesem. Choć z tych ich sukcesami było tak trochę dziwnie, że chyba wtedy te późniejsze ich płyty nie były specjalnie docenione, ale po latach stopniowo je doceniano i zaczynano uważać za jedne z najlepszych płyt dekady. Przykład nie do końca zrozumianych proroków, którzy wyprzedzili epokę? Ale pewnie to wy się tu lepiej ode mnie znacie.

Najfajniejszy jest tu rzecz jasna ten chodzony bas, a chyba nawet klawisze udające bas, na którego tle rozgrywają się różne rzeczy: przelatują kaskady syntezatorów, zawodzi wokal i rockowo wyją gitary. Dzieje się sporo.

Wersja, która sprawiła że wrzuciłem ten numer do BTW, to ta oberzana w filmie "Głową w mur". Jakoś mnie wtedy ruszyła. Nie mogę znaleźć tej, którą gra jeden z bohaterów w trakcie, ale na napisach jest ta.

Statystyki:
LPP3 - 21
US - 90
UK - 16 (i 23 przy reedycji w 1990)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:52 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #85
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Teraz dwa "obciachy". Lećmy z pierwszym. Przy okazji witamy przedstawiciela 12 kraju spoza tandemu USA-GBR. Jak to tam typowaliście w konkursie? (od 6 do 11 zdaje się, także nikt na pewno nie trafił dokładnie) Bo że Szwecji jeszcze nie było?!? No to jest:

Europe THE FINAL COUNTDOWN 1986 The Final Countdown
w BTW od: początku, czyli 1995




(trasa z 1987)

Co by nie mówić, gdyby zrobić ranking najlepszych spośród obciachowych kawałków, ten byłby w czołówce. Mamy tutaj kwintesencję, najlepszy moment i szczytowe osiągnięcie ewolucji nurtu zwanego powszechnie "pudelrockiem", czyli lżejszej odmianie hairmetalu. Aczkolwiek granice między tymi dwoma "włosowymi" gatunkami są płynne i jedni i drudzy posługiwali się podobnym image'em, podobnymi aranżami i produkcją, melodyjnymi kawałkami tylko udającymi ostrego rocka, a przede wszystkim mamili swoje fanki pięknie wypięlęgnowanymi, wytapirowanymi trwałymi. Było to tak powszechne, że przecież nawet sama Metallica nie oparła się modzie i jak się ogląda teledyski jeszcze z okresu czarnego albumu, można się pozachwycać ich ulokowanymi fryzurami. Ale jak to zwykle bywa, od szczytu ewolucji do katastrofy w postaci upadku meteorytu krótka droga.

Co prawda do "upadku meteorytu" na świat włosowego rocka lat 80-tych jeszcze trochę czasu zostało (choć Kurt z kolegami już niedługo mieli zacząć hałasować po spelunach Seattle), ale ten kawałek stał się jednocześnie błogosławieństwem, jak też przekleństwem zespołu. Co ciekawe wcale nie planowali wydania tego numeru na singlu, w zasadzie to napisali go i umieścili na płycie z myślą o wykorzystywaniu numeru jako początek koncertu (długi, narastający wstęp na klawiszach, który można było wtedy jeszcze wydłużać, idealnie się do tego nadawał) i większość kapeli chciała na singla "Rock the Night" (był trzecim). Wytwórnia oraz wokalista Joey Tempest nalegali na "The Final Countdown", co napotkało opór zespołu, a szczególnie od początku niechętnego temu numerowi Johna Noruma. Zresztą, po wielkim sukcesie kawałka oraz ogólnie płyty, widząc że styl i image zespołu podąża w zupełnie nieodpowiadającym mu kierunku kiczowatego pudelrocka, John postanowił odejść z Europe. I tak oto utwór ten miał się stać zarówno ich zbawieniem, jak i przekleństwem: owszem, pociągnął ich ku wielkiej sławie (kawałek zdobył szczyty w 25 krajach świata!), ale też nieco wciągnał w pułapkę, bo publika i wytwórnia oczekiwała rzeczy w tym stylu, który nie do końca pasował całemu zespołowi, przyczyniając się do rozłamu. Dość powiedzieć, że mimo iż nadal radzili sobie dobrze z dwoma kolejnymi płytami, to odejście Noruma to było za mało i w 1992 zakończyli karierę (ale niedawno wrócili i zmienili styl, nie próbując ścigać się z samymi sobą). Ale przez chwilę byli na szczycie, co dobrze oddaje ich kariera na LPP3: od 246 do 270 mieli na szczycie 3 singla przez w sumie 12 tygodni (a była sytuacja, że dwa pierwsze miejsca były ich!), kolejne trzy utwory weszły do 10-ki. Takie osiągnięcia ciężko przebić i dlatego numer wisiał nad zespołem jako wieczne memento wielkiej i powoli zanikającej sławy.

Utwór mógłby się skończyć w zasadzie zaraz po tym wstępie klawiszowym. Wszak to ten motyw jest tutaj najważniejszy. No, można by jeszcze zostawić refren, bo tam też się pojawia ponownie, a także solówkę gitarową. Przy czym zostawmy sobie gdzieś w pamięci, że jej najfajniejszy moment to ewidentna zrzynka z motywu "przeplatanki" z "Highway Star" Purpli. Ale jak ściągać, to od najlepszych, więc to darujemy.

Mimo tych wszystkich powyższych zastrzeżeń, po prostu nie sposób się oprzeć tej klawiszowej melodii i jej gdzieś mimochodem nie zanucić Icon_smile2 .

Ciekawostka: motyw klawiszowy został napisany przez wokalistę Joeya Tempesta jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty przez grupę, ok.1982 roku. Ponieważ czasem na próbach brzdąkał go co jakiś czas, w końcu w 1985 basista John Levén zasugerował mu, że motyw jest na tyle fajny, że może by go rozwinął w piosenkę. Joey przedstawił w końcu The Final Countdown i po kilku zmianach oraz wielu sporach w zespole, czy powinni to nagrać (szczególnie gitarzysta John Norum był przeciw), ostatecznie zdecydowali że czemu nie.

Ciekawostka 2: z gatunku pokrętne powinowactwo - tekst utworu (którego nikt nie słucha czekając na refren i klawisze) zainspirowany jest... "Space Oddity" Bowiego. Kto by pomyślał!

Statystyki:
USA - 8
UK - 2x1m. (weszli tuż po "Take my breath away")
LPP3 - 8x1m. (i 25 tygodni z rzędu w 10-ce! Więcej razy na pierwszym był w Hiszpanii - 10, oraz na ogólnej Europejskiej - 11)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:53 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #86
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Madonna LA ISLA BONITA 1986 True Blue
w BTW od: ok. 2005 (jakoś się wcześniej wstydziłem tego numeru)




(to ci dopiero gratka! Wykonania z tournee z lat: 1987, 1993, 2001, 2006, 2008! W 1987 nieźle fałszuje Icon_wink2 i do tańca też można się mocno przyczepić. W 2001 najbardziej akustycznie latynoska wersja, a w 2003 najbardziej dance'owa. I wtedy chyba najlepiej wygląda! W 2006 jakieś cygańskie motywy)

Co by nie mówić o Madonnie (przypominam: czytamy przez jedno "n" i w ten sposób najłatwiej odróżnić od wiadomo której Madonny), jak na dziewczynę, która nie miała głosu, nie umiała za bardzo tańczyć, nie potrafiła grać w filmach i jedyne czym mogła się pochwalić to zgrabne ciało, to osiągnęła niesamowity sukces komercyjny (jadąc zresztą początkowo głównie na wyglądzie), a artystyczny w sumie też (co już bardziej zaskakuje). Może jest ona po prostu najlepszym dowodem na to, że najważniejsza w biznesie muzycznym jest głowa i zmysł, a jakże, biznesowy, a nie umiejętności, czy ogólnie kwestie czysto muzyczne?

Trzeci jej album, z którego pochodził ten kawałek, był zwrócony do nieco starszego słuchacza, w celu pozyskania także takiej widowni. Było też trochę nawiązań do muzyki klasycznej oraz więcej niż poprzednio elementów latynoskich, co słychać przede wszystkim w tym numerze (zapewne ze względu na modę i przełom, który zrobiła w tej materii Gloria Estefan? Zresztą, pod koniec lat 80-tych, choć to teraz może się wydać dziwne, ale często je porównywano i tworzono atmosferę rywalizacji obu wokalistek). Chyba się udało, bo pobił on absolutne rekordy popularności w postaci miejsca pierwszego w 28 krajach i 34 tygodni na szczycie (!) europejskiej listy przebojów (co było wówczas rekordem). Rzecz jasna dało to pierwsze miejsce w całym roku 1986, ale też był to najlepiej sprzedający się album kobiecy lat 80-tych, w sumie do dziś jest to ponad 25mln egzemplarzy. Wszystkie 5 singli doszło w Stanach do top5, trzy do szczytu.

To tyle jeśli chodzi o statystyczny podkład historyczny. A co do polskiego podkładu historycznego to, w kryzysowej końcówce lat 80-tych, kiedy w Polsce było naprawdę cienko, chyba najgorzej od jakoś 25 lat, utwór ten wraz z teledyskiem pokazującym latynoskie krajobrazy i miasta mieniące się kolorami niedostępnymi dla Polaka, był powiewem innego świata, wnosił coś pozytywnego w szarość tutejszego życia i w pewien magiczny sposób wywoływał tęsknotę i rzecz jasna zazdrość, że można żyć inaczej. Dodajmy jeszcze prawdziwy szał na telenowele "Niewolnica Isaura" i "W kamiennym kręgu", w których też można było liznąć trochę egzotyki i otrzymamy odpowiedź, dlaczego te kiczowate seriale i ta prosta piosenka miały u nas dodatkowy bonus, przydający im popularności. Przynajmniej ja tak odczuwałem słysząc ten kawałek: nierealność świata, który ona opisywała i przede wszystkim którym brzmiała, była dogłębna i bardzo pociągające było choć chwilowe w niego wejrzenie. "La isla bonita" była przebojem lata 1987 w Polsce, pierwszym jej numerem 1 na LPP3 i do dziś jest bardzo wysoko w podsumowaniu wszech czasów.

I drugie jeszcze skojarzenie z tamtych czasów: modelki (kolejny powiew zachodniego świata!) sunące w Teleexpresie po wybiegu przy migawkach z okazji kolejnej premiery jakiejś kolekcji znanego kreatora. I w tle ten numer. Do dziś uważam, że w takich sytuacjach powinni puszczać albo to, albo "Wonderful Life" Blacka, bo te numery zlały się z tym widokiem nierozerwalnie.

Ciekawostka: Madonna zadedykowała album swojemu ówczesnemu mężowi, Seanowi Pennowi. Świeże małżeństwo to było, to jeszcze trwał miodowy okres powiedzmy Icon_wink2 .

Ciekawostka 2: instrumentalna wersja piosenki została przedstawiona najpierw Michaelowi Jacksonowi, lecz ten on ją odrzucił. Dopiero potem dostała ją Madonna, która nieco zmieniła piosenkę i dopisała słowa.

Statystyki:
LPP3 - 5x1m.
UK - 2x1m.
US - 4

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.10.2014 11:55 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #87
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
W roku 1987 jest sporo utworów, ale rozbitych tak naprawdę na kilka płyt. Oto pierwsza z nich:

Sting ENGLISHMAN IN NEW YORK 1987 …Nothing Like the Sun
w BTW od: 2002 (u schyłku mojego największego "ustingowienia" dodałem)




(koncert z Tokio, 1988. Niemal aktorskie wykonanie utworu przez Stinga)

Sting kolejny raz daje upus swym fascynacjom karaibskimi rytmami. Choć, jak dla mnie, najfajniejsze są fragmenty, kiedy porzuca reggowo-calypsowe plumkanie na rzecz "zwykłego" mostka oraz jazzowej części instrumentalnej ze świetną solówką Branforda Marsalisa na saksofonie sopranowym, która jest zdecydowanym highlightem tego numeru. Co prawda, powrót z niej do ponownego plumkania jest tak prostacki aranżacyjnie i nieporadny, że aż śmieszny i zawsze wzbudza we mnie lekki uśmiech, ale cóż zrobić: Sting miał wielką zagwozdkę, jak zrobić ten fragment utworu, biedził się nad nim strasznie, a w końcu po prostu stwierdził że to olewa, nie będzie się męczył i jak najbardziej mając świadomość co czyni w końcu wywalił z niego wszystkie instrumenty, zostawiając perkusję, brutalnie przechodzącą ze swingowego "szybkobiegania", na niemal dance'owe nabicie rytmu. Cóż, jak nie da się inaczej, trzeba jak najszybciej.

Jak widać z poniższych statystyk, singiel nie był wielkim sukcesem na dwóch najważniejszych rynkach, ale w Europie kontynentalnej radził sobie lepiej (choć wielkim hitem raczej nigdzie nie był) i jest dziś jednym ze stingowych klasyków.

W tekście Sting zabawnie wypunktowuje różnice między Amerykanami, a Brytyjczykami (kawa zamiast herbaty, akcent, tosty spieczone z jednej strony, czy moje ulubione "gentleman will walk but never run").

Ciekawostka: inspiracją dla piosenki była osoba Quentina Crispa, aktora i pisarza, gejowskiej ikony i działacza ruchu LGBT, wówczas blisko 80-letniego. Poznali się bliżej w połowie lat 80-tych, Sting spędził kiedyś u Quentina weekend, podczas którego ten opowiedział mu sporo o swoim życiu i o tym, z jakimi przeciwnościami musiał się stykać w czasach, kiedy bycie homoseksualistą było dużo bardziej niebezpieczne.

Ciekawostka 2: teledysk wyreżyserował znany wam być może, późniejszy autor kilku mocnych filmów, David Fincher.

Statystyki:
UK - 51
US - 84
LPP3 - 2x6m.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 01:52 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #88
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Sting FRAGILE 1987 ...Nothing Like the Sun
w BTW od: 1997 (chyba pierwszy Sting, który w nim był)




(występ w Rio de Janeiro, czyli w samym sercu bossa novy)

Tym razem Sting zjeżdża nieco w dół mapy Ameryki i zabiera się za bossa novę. Intymny, spokojny, wyciszony aranżacyjnie numer, bardzo często uważany za szczytowe osiągnięcie artysty i plasujące się często na szczycie wszelkich podsumowań jego twórczości, często też grane przez niego jako ostatni bis koncertu, z akompaniamentem jedynie gitary. Często też przerabiany przez wielu wykonawców, moim zdaniem zdecydowanie za często, szczególnie że część to są jakieś kosmicznie makabryczne wersje, a część wersje nic nie wnoszące poza zmianą wokalu. Biorąc pod uwagę, że kawałek już w oryginale ma wystarczająco dużą rotację w stacjach radiowych, by być podatnym na zajechanie, to nie wiem dlaczego Sting tak się bezrefleksyjnie zgodził się na zrobienie z niego takiej maszyny do coverowania. Szczególnie to dziwne, biorąc pod uwagę że Sting nie zgadza się na umieszczanie swoich numerów na wszelkich składankach (z kilkoma, znacznymi, wyjątkami) i choć tutaj oczywiście ma nad tym mniejszą kontrolę, to pewnie gdyby sam na początku lekko to stopował, nie osiagnęłoby to aż takich rozmiarów. A on jeszcze podscyca źródło tych coverów, często i gęsto biorąc w nich udział lub wydając własne single z nim w innych wersjach językowych (np. hiszpańska i portugalska), koncertowe, remixy taneczne itp. (np. na LPP3 ten kawałek był aż 5 razy!). Wygląda to na brzydkie wyciąganie jak najwięcej kasy z pierwotnego piękna. Co bardzo temu numerowi szkodzi, co prawda bardzo wolno się do niego przekonywałem (mimo że szybko dodałem do BTW, to raczej pod wrażeniem osiągów w trójkowym Topie i na LPP3, to zanim naprawdę mnie wciągnął trochę minęło), ale potem dość szybko mi się znudził i potrzebowałem naprawdę kilku lat unikania go we wszelkiej możliwej postaci (co było BARDZO trudne), aby ponownie móc słuchać z taką samą przyjemnością, jak na początku. Że w tym utworze wciaż jest jakaś magia, to naprawdę cud i tylko wskaźnik tego, jak wspaniała to propozycja.

Choć sam się przyczyniłem w pewnym sensie do powielania tego numeru: kiedy zrobiliśmy jakoś ok. 2002-2004 (dokładnie nie pamiętam kiedy to było) z kolegą z zespołu, siostrami, ich koleżankami i kilkoma dziewczynami ze scholi własną wersję kolęd, do "Mizernej cichej" wykorzystaliśmy, trochę jako żart, maluteńki cytat z zagrywki gitarowej, na samym początku i końcu utworu (kolęda kończyła się dokładnie tak jak "Fragile" - na gitarze te 4 dźwięki i potem flażolet) Icon_wink2 . Kawałek ogólnie był oparty o skrzypce i klarnet, brzmiał trochę jak u Stinga i stąd ten pomysł.

Mimo że to drugi singiel z tej płyty, który jak widać niżej wtedy nie osiągnął wielkich sukcesów (największym przebojem było taneczne i bardzo nielubiane przez Stinga "We'll Be Together"), to jest do dziś jego najlepiej sprzedająca się płyta solowa, wtedy doszła do szczytu w UK i #9 w US. Dostała też nagrodę Brit Awards i 3 nominacje do Grammy (w tym 2 dla piosenki "Be Still My Beating Heart"). Czyli ciągnęły ją nie single, tylko całość? A legenda Fragile rosła dopiero później, w czasach dla niej "posinglowych".

Ciekawostka: przez całe lata utwór dzierżył wydawałoby się niepobijalny rekord najdłuższej drogi do miejsca pierwszego. Zajęło mu to 30 tygodni (32 wraz z Poczekalnią).

Ciekawostka 2: tytuł płyty to fragment sonetu Szekspira (sonet 130), którego fragment ("My mistress' eyes are nothing like the sun") można usłyszeć w piosence "Sister Moon". Podobno przyszedł mu on do głowy, kiedy odpowiedział tak napotkanemu pijakowi na pytanie "How beautiful is the moon?"

Statystyki:
LPP3 - 2x1m.
UK - 70
US - nie wydano

Blisko BTW: Sister Moon

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 01:53 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #89
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Guns N'Roses WELCOME TO THE JUNGLE 1987 Appetite for Destruction
w BTW od: ok.2010-11




(koncert w hotelu Ritz w Nowym Yorku, 1988. Na końcu zaczynają przedstawiać zespół Icon_smile2 )

Tak mocnego uderzenia jeszcze nie mieliśmy w BTW w latach 80-tych. No, była Metallica, ale to co innego. Tutaj mamy zespół absolutnie mainstreamowego rocka, bardzo niegrzeczny jak na mainstream, a jeśli chodzi o brzmienie to w jakimś sensie zwiastun nadchodzących zmian i tego, że wkrótce najzwyklejsze gitarowe łojenie może być znowu na topie i przyjdzie czas wywalić wszystkie syntezatory z rockowych ekip. I choć na to jeszcze będziemy musieli poczekać, to wyniki sprzedaży tej płyty (od dziś 33 mln sprzedaży, oczywiście szczyty w Billboardzie, zresztą była w Stanach w 200-ce przez "króciutkie" 147 tygodni) świadczyły, że coś się zmieniło.

Jak widać w powyższym wideo, już na początku działalności Gunsi mieli dopracowany sceniczny image, który idealnie oddawał ich muzykę. Wygladają na nowe wcielenie Aerosmith i może trochę Deep Purple, dużo ostrzejsze od dominującego hairmetalu, napędzanym przez nadmiar sexu i dragów, znajdującym ujście dla swej energii w rock'n'rollu, mamy też szczyptę glamu i bluesa. Scena i muzyka kipi sexem i używkami, adrenaliną, serotoniną i endorfinami produkowanymi w nadmiarze. Wszyscy są nadpobudzeni, a najbardziej wokalista, co nawet znajduje odbicie w jego wokalu, brzmiącym tak, jakby reggae'owiec zabrał się za śpiewanie hard rocka Icon_wink2 .
Może to zabawne i dziwne skojarzenie, ale na polskim rynku odpowiednikiem G'n'R wydawali mi się zawsze Acid Drinkers, z podobnym image'em, "elektrycznie pobudzoną" grą i zachowaniem, oraz umiejętnością legendarnego wręcz imprezowania. Tak przy okazji: trzeba było nie lada producenta, żeby ogarnąć Gunsów w studio, tak by jakoś wyszło z tej sesji w całości, a także by nagranie miało jakąś sensowną spójność. Dodajmy jeszcze maniacką wręcz upierdliwość w pracy studyjnej ze strony Axla, która jak wiemy rozwijała się stopniowo wręcz do rozmiarów choroby psychicznej i ostatecznie sparaliżowała karierę zespołu i widzimy że nagrywanie tej płyty to było prawdziwe piekło i wielka próba charakterów między zespołem, a wytwórnią.

Nie ukrywałem nigdy, że nie byłem wielkim fanem zespołu, nie załapałem się za bardzo na ich największą popularność po wydaniu wiadomo-której-płyty, aczkolwiek oczywiście ich muzyka do mnie docierała. Ale drażnił mnie wokal Axla, sztucznie wysoki, śpiewany jakby z taką metalową nakładką, którą się na trąbkę daje, żeby uzyskać specyficzne, "odległe" brzmienie i przez to nie czułem się nigdy zachęcony do włączenia się w szał na temat zespołu. Choć gitary mi się podobały i to od nich zaczęła się sympatia także do tego numeru. Bo ten zespół to nie tylko wokal, to także para kompetentnych gitarzystów, z których Slash dysponował oprócz umiejętnościami równie silną osobowością co Axl, co nie tylko pozwoliło mu szybko być uznanym za jednego z najlepszych ludzi w tym fachu na świecie, ale także wpłynęło pozytywnie na zespół, bo wiadomo że co 2 silniki to nie 1.

Numer idealnie otwiera debiutancką płytę zespołu, który od razu pokazuje co najlepsze, waląc słuchacza obuchem po uszach, przyduszając i nie puszczając, zapraszając od razu do ostrej, niegrzecznej i niesamowitej zabawy.

Ciekawostka: tytuł pochodzi z fragmentu tekstu piosenki "Underwater World" fińskiej grupy glamrockowej Hanoi Rocks, którą Axl uważał za mającą największy wpływ na styl zespołu.

Statystyki:
US - 7
UK - 24
LPP3 - 5

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 01:54 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #90
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
i do pary:

Guns N'Roses SWEET CHILD O'MINE 1987 Appetite for Destruction
w BTW od: ok. 2007




(ten sam koncert)

Welcome to the Jungle to byli Gunsi bliscy zerwania się z łańcucha, wypuszczeni z budy na słuchacza zgłodniali jego krwi. Ten numer to tacy nieco najedzeni, przygłaskani, łagodniejsi. Numer jest produkcyjnie bardziej dostosowany do puszczenia w radio mówiąc najprościej i najdobitniej. Co miało odbicie w wynikach sprzedaży, chociażby w tym że mieli swój pierwszy numer 1 w Stanach.

Do klasyki przeszedł przede wszystkim otwierający go i ciągnący się przez niemal cały kawałek melodyjny riff Slasha. Ale równie dobre, jak nawet nie lepsze, jest całkiem długie solo mniej więcej w połowie utworu. Jeśli zaś można się do czegoś przyczepić, to do długości nagrania: ma wadę, która jest powszechna na piosenkach na nowej płycie U2 - jest niepotrzebnie przeciągnięty w ten sposób, że z braku pomysłu na sensowną aranżację zakończenia dodano fragmenty, które by fajnie brzmiały na koncercie, ale na płycie są nieco nużące i nie dają (co naturalne) tak fajnej zabawy, jaka byłaby przy nich gdyby je słyszeć na żywo.

Jeśli miałbym jeszcze coś dodać o płycie, to może tyle że owszem nie jest idealna i prawda jest taka, że ciągną ją głównie te numery, które wybrano na single (poza tymi dwoma mam na myśli jeszcze Paradise City i Nightrain), ale trzeba przyznać, że są to świetne kawałki i swoją rolę koni pociągowych dla słabszych momentów krążka wypełniają w min. 200%.

Nachodzi mnie jeszcze taka refleksja, że to wręcz niesamowite, że zespoł który zdawał się na każdym kroku dążyć do samozagłady wytrwał nie tylko te blisko 10 lat, ale w dodatku (co zdumiewa jeszcze bardziej) wszyscy jego członkowie nadal żyją!

Ciekawostka: słynny riff powstał, gdy Slash chciał sobie wymyślić jakieś fajne ćwiczenie do grania na gitarze, jako rozgrzewka. Postanowił potem go zastosować w jakimś kawałku, jako swego rodzaju żart. Zespół podłączył się pod tą zagrywkę i zaczął improwizować i w ten sposób powstały zręby tego nagrania. Więcej takich żartów chciałoby się rzec!

Ciekawostka 2: nie wiem jak u U2, ale tutaj to, na co tak marudzę, czyli rozciągnięte zakończenie faktycznie było rezultatem braku pomysłu na zakończenie numeru. Było w zasadzie tak, że zespół nie wiedział co zrobić, producent Spencer Proffer zasugerował, że może dać trochę jamowania. Ale że chłopaki nieco się zagubiły, nie wiedząc w trakcie pierwszej próby nagrania, w jakim kierunku ma podążać ten jam, Axl zaczął pod nosem mówić: "Where do we go? Where do we go now?". Producent, usłyszawszy to , zasugerował mu, żeby zaśpiewał te słowa. Trochę uratowało to sprawę, ale moim zdaniem nadal nie jest idealnie (żeby nie powiedzieć mocniej).

Statystyki:
US - 2x1m.
UK - 6
LPP3 - 33 (ich pierwszy numer na Liście i jak widać niewypał!)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 01:56 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #91
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Zdaje się że czwarty i na pewno ostatni Jackson w latach 80-tych:

Michael Jackson SMOOTH CRIMINAL 1987 Bad
w BTW od: 2001 (wtedy usłyszałem wersję Alien Ant Farm)




(Wembley, 1988. Cała masa topowych Jackowych zagrywek tanecznych, zabrakło tylko "antygrawitacyjnego" wychylenia)

Pamiętam, że kasetę Bad miała moja siostra cioteczna i nawet często jej słuchała, skupiając się jednakże na puszczaniu pierwszej strony, gdzie były pierwsze single, jak przede wszystkim tytułowy oraz pierwszego kawałka z drugiej strony, który też był singlem wcześniej niż Smooth Criminal. Po latach jakoś mój entuzjazm do Bad słabł, a do Smooth rósł, szczególnie jak po kilku latach przerwy usłyszałem go ponownie w zwariowanym, rockowym coverze, który wydobył co najlepsze z tego numeru, czyli jego ostrość, rockowość i mocną, zawadiacką rytmiczność. I przede wszystkim: genialny, agresywny i dynamiczny, główny riff.

Siódmy z dziewięciu singli z płyty. To w sumie niezły patent: wydać 11 utworową płytę, z której potem wychodzi 9 singli. Z których z kolei 5 dochodzi do pierwszego miejsca listy w Stanach. Oczywiście - rekord (wyrównany dopiero w 2010 przez... Katie Perry Icon_facepalm ). Temu się nie udało, chociaż 7,5mln egzemplarzy to nielichy wynik (całej płyty sprzedano minimum 30 mln, na pewno jest w Top 30 wszech czasów sprzedaży światowej).

Ciekawostka: to miał być początkowo tytułowy utwór płyty, ale producent Quincy Jones nie lubił go (tytułu, nie kawałka) i w ostatniej chwili zmieniono na inny, ale równie niegrzeczny i niepokojący brzmiący.

Ciekawostka 2: najsłynniejsza fraza kawałka, czyli tzw."jemu dajcie bułkę" (ja tak śpiewałem Icon_wink2 ), a tak naprawdę "Annie, are you OK?", to tekst który na amerykańskich kursach pierwszej pomocy kursant powinien wypowiedzieć do manekinu (o imieniu Annie), by w przypadku braku jego reakcji (czyli zawsze Icon_wink2 ) zacząć resuscytację. Oczywiście, normalnie powinno się wypowiedzieć imię danej osoby, ale zabawne jest to, że wiele osób, czy to z przyzwyczajenia z kursów, czy też wtedy kiedy nie wiedziały, jak ktoś się nazywa, w sytuacjach kiedy rzeczywiście przyszło im udzielać pierwszej pomocy, mówiło do poszkodowanego "Annie, are you OK?" (nawet do faceta) Icon_lol . Jackson brał udział kiedyś w takim kursie i postanowił wykorzystać tę frazę w piosence.

Statystyki:
US - 7
UK - 8
LPP3 - 5x1m. (najlepiej sobie radził ze wszystkich kawałków z płyty - 320p. i do niedawna był jeszcze w setce podsumowania!)

Blisko BTW: a jakże, Bad (w latach 90-tych był nawet w BTW. Tak przy okazji: porównajcie sobie ten numer z The Invisible Man - idealnie daje się śpiewać na zwrotkach Jacksona słowa Queen: "when you hear a sound, that you just can't trace, feel sth move, that you just can't place..." Icon_biggrin3 . Ale oczywiście Queen się spóźniło 2 lata, Michael był pierwszy)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:00 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #92
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
George Harrison WHEN WE WAS FAB 1987 Cloud Nine
w BTW od: 2009-10




(o samej piosence troszkę opowiada sam George na początku tego wideo. A w teledysku, podobnie jak w tekście, cała masa smaczków i aluzji)

Na początku lat 80-tych artysta poczuł się nieco zniechęcony kierunkiem, w którym zmierza rynek muzyczny, a konkretniej poczuł że klimat panującej na listach przebojów muzyki nie będzie mu przez najbliższe lata odpowiadał. Płytę "Gone Troppo" wydał w zasadzie tylko po to, żeby wypełnić kontrakt z wytwórnią, a jego totalna klapa tylko go utwierdziła w decyzji odstawienia muzyki na boczny tor. Zajął się m.in. produkcją filmów (np. Monty Python). Ale po kilku latach poczuł znowu chęć grania i w 1986 wydał kawałek do filmu Shanghai Surprise, a w kolejnym roku nagrał solową płytę długogrającą.

Drugim z niej singlem był numer kończący pierwszą stronę płyty, wspominający w tekście czasy, kiedy to Beatlesi grali razem i byli największym zespołem świata, a aranżacyjnie idealnie oddający ich brzmienie, do tego stopnia że numer nie brzmi w ogóle jak solowy George'a, tylko jak wykopany gdzieś z archiwów, zaginiony ich numer, aczkolwiek oczywiście poddany delikatnej obróbce uwspółcześniającej jego brzmienie. Rzecz i z humorem i z nutą nostalgii.

Statystyki:
LPP3 - 19
UK - 25
US - 25

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:01 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #93
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Tak, nie mogło zabraknąć tego drugiego numeru, największego hitu George'a:

George Harrison GOT MY MIND SET ON YOU 1987 Cloud Nine
w BTW od: 2001 (w sumie nie wiem czemu tak późno, ale dałem dopiero jak umarł, wcześniej było tylko My Sweet Lord)




(jakość nie powala, ale ciężko znaleźć jakiegoś koncertowego Harrisona z tego okresu z dobrą jakością. To koncert w Londynie z 1992)

Zabawna sytuacja niedawno zdarzyła się na forum.lp3. Otóż przy wątku dotyczącym Topu Wszech Czasów, Gary napisał, że dopiero po odsłuchu fragmentu ze strony Trójki (bo robiliśmy fragmenty w 2013 przypominam), dowiedział się że ten bardzo dobrze znany mu numer jest Harrisona, bo całe życie myślał iż to.. Electric Light Orchestra Icon_mrgreen . Ale - coś w tym jest, bo kiedy George postanowił ponownie spróbować swych sił po kilku latach separacji z rynku muzycznego, jako producenta płyty zaprosił Jeffa Lynne'a z ELO. Wybór bardzo dobry i na pewno nobilitujący dla Jeffa, który nigdy nie ukrywał, że zawsze marzył, aby być członkiem The Beatles, a ELO założył dlatego, żeby choć spróbować zapełnić lukę po rozpadzie Beatlesów. Wpłynęło to bardzo pozytywnie na płytę, ponieważ podbudowany zaufaniem swego idola, producent niesamowicie się zmobilizował, by zrobić jak najlepszą płytę, ale też z drugiej strony sprawiło, że przy okazji niejako niechcący brzmi ona nieco jak płyta jego macierzystego zespołu, czasem nawet bardziej niż jak płyta Harrisona. I to jest jeden z tych momentów. Bo przyznam szczerze, że sam, choć w dzieciństwie również uwielbiałem ten numer (również dzięki teledyskowi. ach ten chomik grający solówkę na saxie! Icon_lol ), to dość długo nie kojarzyłem, że ten stateczny pan grający na gitarze w zwariowanym pokoju podskakującym od muzyki, to dawny członek Beatlesów. Wszystko można też złożyć na karb tego, o czym piszę w ciekawostce poniżej.

Oldskulowy jive, z mocno podbijaną perkusją nadającą całości rytm, który sprawia że nóżka chodzi, w dodatku odpowiednio unowocześniony aranżacyjnie - to musiał być przebój i to był przebój. Chociaż George był zaskoczony, że aż taki. Numer świetnie nadaje się do tańczenia i zauważyłem że do dziś jest popularny w różnych klubach. Choć utwór kończy drugą stronę płyty, to był pierwszym singlem, wydanym jeszcze przed jej ukazaniem się i mocno pociągnął jej sprzedaż. W Stanach była nawet platyna (czyli milion) i #8, w UK #10. Na płycie mnóstwo gości z galaktycznej półki (m.in. Ray Cooper, Ringo Starr, Elton John, Eric Clapton, a Jeff Lynne też oczywiście grał), którzy też dodali jej splendoru, aczkolwiek z zapraszaniem dobrej ekipy oraz splendorem to akurat George nigdy raczej problemu nie miał, bronił się po prostu sam krążek.

Bo wyszedł z tego w sumie największy poza debiutem sukces artysty, który rozochocony tym, że nadal ludzie go chcą słuchać, w kolejnym roku wraz z Jeffem i kilkoma innymi kumplami (Tom Petty, Bob Dylan, Roy Orbison) zmontował dla żartu i grania na luzie niesamowitą supergrupę Traveling Wilburys, będącą niejako stylistycznym przedłużeniem brzmienia z Cloud Nine. I ten projekt też się udał. Niestety, George nie poszedł za ciosem w postaci wydania kolejnych albumów pod swoim własnym nazwiskiem, po trosze dlatego, że do 1992 był zajęty graniem albo w Wilburysach, albo z zespołem Claptona, potem przyszła era Antologii Beatlesowskich i co prawda pracował nad swoją własną płytą, ale nie śpieszył się zbytnio, zajęło to aż 10 lat, ponieważ po Antologiach praca szła bardzo wolno ze względu na stan zdrowia (walka z rakiem, potem atak szaleńca na jego dom i zranienie). Niestety kolejna płyta solowa ukazała się już tuż po śmierci muzyka. Także, tak naprawdę Cloud Nine była ostatnim zrywem i ostatnim sukcesem w solowej karierze George'a i świadectwem skali talentu i wciąż dużych możliwości i klasycznym przykładem comebacku po latach wielkiej legendy. Comebacku, który często zdarza się raz i to już pod koniec kariery. Piękne i udane pożegnanie z listami przebojów. A "Got My Mind Set On You", mam wrażenie że jest dla przeciętnego słuchacza, takiego który nawet nie wie, kto to śpiewa, jedynym dobrze znanym dobrze utworem George'a, względnie może konkurować z My Sweet Lord, choć podejrzewam że raczej przegrywa.

Ciekawostka: to o czym zapowiedziałem wyżej i co było dla mnie szokiem równie wielkim, co dowiedzenie się kilka lat temu (dzięki kajmanowi), że najsłynniejszy utwór Whitney Houston jest coverem piosenki Dolly Parton (i to bardzo miernej piosenki) - otóż to też jest cover! Otóż oryginał wydał niejaki James Ray w roku 1962 i nikt o tym numerze by nie pamiętał (i tak nie pamięta, w każdym razie wersji oryginalnej Icon_wink2 ), gdyby nie George na spółkę z Jeffem. Może to również dlatego "Got My Mind..." nie brzmiał mnie i Gary'emu jak utwór Harrisona, nie ma jego specyficznych akordów i melodia też nie ma tej nutki melancholii i światła, jest prostsza i bardziej rockowa, już prędzej pasuje albo ELO albo do McCartneya.

Ciekawostka 2: to ostatni numer 1 Harrisona w Stanach, a w dodatku to ostatni solowy numer 1 któregokolwiek z Beatlesów tamże.

Statystyki:
LPP3 - 3x10m.
US - 1
UK - 2

Blisko BTW: wspomniane wyżej, Traveling Wilburys z piosenką Handle With Care

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:03 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #94
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Teraz będzie zaskok :jezor: :

słoik swego czasu wspominał, że to jedno z jego pierwszych muzycznych wspomnień i zachwyceń. Moich też:
Glenn Medeiros NOTHING'S GONNA CHANGE MY LOVE FOR YOU 1987 Glenn Medeiros
w BTW od: 2013





Historia znalezienia się tego numeru w BTW jest równie cudowna co kariera Glena. Przy czym obie są charakterystyczne dla tego rodzaju objawień. Najpierw o moim objawieniu, bo to już tu parę razy opisywana historia typu: "ach!to to!". Otóż czasem chodziła mi po głowie jakaś głęboko zaszyta w głowie melodia z dzieciństwa, wydająca się nieskończenie piękną i nostalgicznie przywołującą dawne czasy. Niestety, raz że nie potrafiłem jej dokładnie odtworzyć jak szła, dwa że nigdzie praktycznie jej nie słyszałem, trzy że jak gdzieś mi przemknęła to naprawdę przemknęła i nie miałem pojęcia, czy to faktycznie ona, a przede wszystkim nie wiedziałem i tak co to jest, bo nie zapowiadali, a bez tego nie byłem w stanie sprawdzić tego puszczając sobie ten numer w spokoju w domu. W tym przypadku wiedziałem, że to jakieś południowe, plażowe klimaty Jasona Donovana, Kylie Minogue, czy Ricka Astleya, ale byłem pewien że to nie Jason, wiedziałem też że nie Kylie, bo śpiewał facet, odsłuchałem nawet kasetę z lat 80-tych z Best Of Astleya (zresztą, miałem Best Of także dwójki pozostałych wymienionych tu wykonawców i były to jedne z moich pierwszych kaset Icon_smile2 ) i też nie znalazłem tam tego numeru. Aż w końcu okazało się, że są plusy z tego, że Trójka ma słaby nadajnik i choćbym nawet chciał, to nie posłucham jej w pracy w pokoju socjalnym/kuchni, bo po prostu nie łapie i trzeba słuchać jakiś innych stacji, w większości puszczających stare hity. I się trafiło, że słyszałem ten numer kilka razy w krótkim odstępie i jak nigdy nie zapowiadają, co grają (albo rzadko na to trafiam lub zapominam po trzecim kawałku z rzędu, każdym rozdzielanym reklamami, co ktoś zapowiedział wcześniej, zanim poleciała ich seria) to pewnego razu nastąpił cud i usłyszałem zarówno ten utwór, jak i jego zapowiedź. Ależ ulga! Takiego nazwiska kompletnie nie kojarzyłem i nic dziwnego, że nie potrafiłem odnaleźć tego numeru. W krótkim czasie zacząłem go katować w chacie i momentalnie trafił do BTW Icon_smile2 . Bo to był właśnie jeden z TYCH numerów, tych najpierwszych, najstarszych, z najcudowniejszymi melodiami i mimo megaton słodkości i kiczowatości, podobnie jak m.in. Limahla, uwielbiam go bezgranicznie. Melodia refrenu jest wprost bezbłędna, wciągająca i wciskakąca w fotel, wyciskająca łzy z oczu jak w reklamie pewnego banku.

Zaś co do niesamowitości i typowości kariery Glenna: mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem "od zera do bohatera", czy też jakbyśmy dzisiaj powiedzieli: "i ty możesz zostać idolem nastolatek". Potomek portugalskich imigrantów, urodzony na Hawajach, mając niespełna 18 lat zaśpiewał ten znany wcześniej numer pewnego razu na konkursie talentów w lokalnej rozgłośni. Wkrótce, w ramach nagrody, mała wytwórnia zaprosiła go do wydania mu tego na singlu. Usłyszał to kiedyś pewien DJ dużej rozgłośni z Phoenix, który na Hawajach był na urlopie i zaczął grać u siebie, robiąc z tego stopniowo hit na cały stan. A potem poszło: promocja światowa i takiż hit, płyty, fanki, wywiady, etc. Prawdziwy złoty chłopiec. Oczywiście, taka kariera nie mogła trwać długo jeśli tymczasowy idol nie ma wiele do zaproponowania od siebie lub nie trafi na dobry materiał własny i rozsądnych producentów, a przede wszystkim nie ma talentu na miarę chwilowej popularności i Glenn za długo nie był na szczycie, tak naprawdę po 3 płytach wszystko się rozsypało i choć coś wydawał, to bez sukcesów. Ale co pojechał na tym numerze, to jego. A nasz bohater i tak wyszedł życiowo na swoje, zajął się nauką i w tym roku zrobił doktorat Icon_smile2 .

Ciekawostka: jak widać z opisu wyżej, to jest także cover, w oryginale wykonywany przez George'a Bensona, autorem jest zmarły w 2014 Gerry Goffin, o którym na tym forum pisano tutaj: http://forum.sebastos.pl/viewtopic.php?f=83&t=11701 . Nic dziwnego, że kawałek trafia człowieka idealnie, bo facet był mistrzem od przebojów. Na koncie m.in. będące blisko BTW "The Loco-Motion", "(You Make Me Feel Like) A Natural Woman" czy "Saving All My Live for You".

Statystyki:
UK - 4x1m.
US - 12
LPP3 - nie było (co nie dziwi, ale miał o dziwo jeden kawałek w 1990)

Blisko BTW: Kylie Minogue & Jason Donovan - Especially For You, Kylie Minogue - I Should Be So Lucky, Jason Donovan - Sealed With A Kiss, Kylie Minogue - The Loco-Motion

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:04 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #95
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
U2 WHEN THE STREETS HAVE NO NAME 1987 Joshua Tree
w BTW od: ok. 2004




(Arizona, z Rattle and Hum)

Trzeci singiel i pierwszy utwór z płyty. Idealny otwieracz, co widać chociażby po koncercie w linku, gdzie od tego zaczynają. Oczywiście wszystko za sprawą wstępu do kawałka: pierwsze dźwięki nadchodzą gdzieś z oddali, zbliżając się powoli seriami zwielokrotnianych arpegiów, które ogarniają nas coraz bardziej, pozwalając się stopniowo zanurzać w muzyce. To nie jest skok do basenu, to powolne wchodzenie z plaży do morza czy oceanu, a muzyka napływa coraz większymi falami, ogarnia nas i za chwilę cała otuli, zabierając nas w niezwykłą podróż, trwającą tyle ile ta znakomita płyta.

Co do brzmienia gitary, to The Edge dopracował do perfekcji styl, będący od tej pory wizytówką zespołu: proste, akordowe dźwięki, grane arpegiami, z dużym pogłosem i delayem, nakładające się na siebie tak, że nie wiadomo kiedy to on jeszcze gra, czy już echo grało Icon_wink2 .

Kiedy Elvis Presley po raz pierwszy został zagrany w radio, niemal wszyscy dzwoniący słuchacze chcieli wiedzieć, czy jest czarny, czy biały. Potem, kiedy dziennikarze zaprosili go do studia na wywiad, nie mogli go zapytać o to wprost, bo posądzono by ich o rasizm. W końcu wymyślili, że zapytają do jakiej szkoły chodzi. Ponieważ szkoły, tak jak podstawówki w Polsce, był zrejonizowane, odpowiedź Elvisa pozwalała się domyśleć, w jakiej dzielnicy mieszka, co pociągało za sobą odpowiedź na pytanie, jaki ma kolor skóry. W zasadzie tym zainspirowana jest ta piosenka, aczkolwiek Bono nie miał myśli Ameryki, lecz Belfast, w którym też odpowiedź na pytanie, gdzie mieszkasz, oznaczała jednocześnie odpowiedź na pytanie, jakiego jesteś wyznania i jak bogaty jesteś. Skonfrontował to ze swoimi wrażeniami z wizyty w Etiopii i tak powstały słowa. W nim zespół pragnął zabrać słuchacza w miejsce gdzie "ulice nie mają znaczeń", ale ze względu na otwarty charakter tekstu, interpretowano go na różne sposoby, szukając często, mistycznych czy religijnych odniesień, które wzmacniała warstwa muzyczna ze swoim "podniebnym" charakterem.

A muzyka powstała jednej nocy, dosłownie dzień przed rozpoczęciem nagrań płyty. Zespołowi brakowało kawałków, które dobrze by wprowadzały publikę w nastrój koncertu. Edge postanowił coś na to zaradzić i napisał całą muzykę jednej nocy, od razu nagrywając 4-ścieżkowe demo zawierające gitarę, bas, perkusję i klawisze. Wyobrażał sobie, jaką piosenkę chciałby usłyszeć na koncercie U2, gdyby był fanem zespołu. Tak był przy tym dumny z uzyskanego brzmienia gitary, że słuchając tego dema, skakał po całym pokoju hotelowym, wymachując rękami w górę z radości, że udało się stworzyć coś tak dobrego. Miał rację!

Ciekawostka: ze względu na zamieszanie aranżacyjne i harmoniczne, a także użyte efekty, utwór stwarzał zespołowi ogromne problemy w trakcie nagrywania. Niemal połowę czasu poświęconego w studio na płytę, zajęła praca nad tym jednym kawałkiem. Wydawało się, że nigdy nie uda się uzyskać pożądanego efektu, w końcu producent Brian Eno postanowił, że lepiej będzie zacząć wszystko od nowa i postanowił skasować taśmę.

Statystyki:
UK - 4
US - 13
LPP3 - 6

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:06 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #96
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
U2 I STILL HAVEN'T FOUND WHAT I'M LOOKING FOR 1987 Joshua Tree
w BTW od: 2002




(Paryż, 1987)

Na początku tego wideo Bono zapowiada utwór, streszczając w zasadzie wszystko najważniejsze, co można napisać na jego temat jeśli chodzi o tekst, a także w pewnym sensie muzykę. Brzmieniowo niemal łączy się z poprzedzającym go utworem, choć jest może mniej przestrzennie i "latająco", to tylko ciutkę, ale nadrabia to tekst, który jest już ewidentnie, bez konieczności nadinterpretacji, tekstem religijnym, to w zasadzie numer gospel, jak sam mówi Bono.

Druga ścieżka z płyty i drugi singiel. Drugi z rzędu na szczycie w Stanach (ale na kolejne będzie trzeba czekać prawie 30 lat!). Czyli ambicja zdobycia wreszcie Ameryki, którą kierował się zespół, nagrywając Joshua Tree, została spełniona. Amerykańskie inspiracje, jakich poszukiwali w procesie tworzenia i nagrywania albumu, zostały dostrzeżone, zrozumiane i docenione za Oceanem, czyniąc z nich gwiazdę światowej wielkości i można nawet powiedzieć, że na zaufaniu zyskanym wtedy, zespół jechać we wszystkich słabszych momentach dalszej kariery, zawsze znajdując w Ameryce oparcie, ostoję i źródło kolejnych triumfów, tak komercyjnych, jak i artystycznych. Tym razem piosenka dostała 2 nominacje do Grammy, a sama płyta wygrała statuetkę płyty roku. Bono czytał dużo amerykańskich twórców, zespół chłonął brzmienia tego kraju (co słychać w próbie zrobienia z tego numeru własnej wersji gospel, także poprzez dodatkowe chórki), ale jak wypowiadał się wokalista, największą inspiracją ostatecznie dla nich były amerykańskie krajobrazy, zapierające dech w piersiach swoim ogromem przestrzeni, nieskończenie dalekim horyzontem, ku któremu można wciąż dążyć bez przekraczania granic państw, dziką przyrodą, szczególnie jej nieożywioną materią oraz dżungle wielkich miast i góry ich drapaczów chmur. Wszystko to zbliżało do Boga i myśli o kwestiach eschatologicznych. Tutaj mamy ewidentnie wyznanie wątpiącego, ale wierzącego. I wciąż poszukującego. Dodatkowo, dobrze to wszystko pasowało do wcześniejszego charakteru muzyki U2, jak i jego otoczki pozamuzycznej. Ta duchowość ich muzyki, zawsze dobrze wyczuwalna, dająca ich twórczości swoistej wartości dodanej i skłaniająca do traktowania ich jako coś więcej niż kolejny zespół rockowy, znalazła na tej płycie, a szczególnie w tym utworze, pełne i najlepiej wyrażone dotąd ujście.

Słyszałem kiedyś ten utwór w wykonaniu chóru gospel, a cappella - niesamowite wrażenie!

Ciekawostka: zawsze kiedy podczas nagrywania płyty do studia przychodzili jacyś goście, zespół grał im najpierw ten kawałek.

Ciekawostka 2: początkowo drugim singlem miało być Red Hill Mining Town, ale podczas prób przed tournee Bono nie był w stanie wyciągnąć idealnie najwyższych momentów kawałka, w dodatku zespół nie był zadowolony z powstałego teledysku do tego utworu.

Statystyki:
UK - 6
US - 2x1m.
LPP3 - 2

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:06 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #97
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
U2 WITH OR WITHOUT YOU 1987 Joshua Tree
w BTW od: ok. 2000




(znowu Paryż 1987. Na początku Bono śpiewa tragicznie wręcz Icon_razz . Potem jakiś incydent z gazem łzawiącym wśród publiki, a potem wplatają tekst Love Will Tear Us Apart. Ciekawe)

Trzeci utwór i pierwszy singiel z płyty. Od razu olbrzymi sukces, przede wszystkim ich pierwszy #1 w USA.

Pisałem przy okazji Stand by Me o "magicznych akordach" tam użytych. Tu mamy w zasadzie ten sam zestaw 4 akordów, ale w nieco innej tonacji. Ale jak widać ich magia mimo tej kosmetycznej zmiany nadal działała i nadal gwarantowała piosence wielki sukces na listach przebojów. Ale muszę przyznać, że na mnie nie od razu podziałała. Kiedy słuchałem po raz pierwszy, w czasie Trójkowego Topu w 1994, chyba nie znałem utworu i dlatego sobie nie nagrałem. Ale też nie zaznaczyłem sobie najwyraźniej, aby nagrać w 1995, bo tego nie zrobiłem (albo jeszcze nie wróciłem z zawodów z okazji Dnia Sportu, o których pisałem przy okazji Hello). Ale w 1996 też jej nie nagrałem, co oznacza że rzeczywiście nadal nie byłem przekonany do utworu i uczyniłem to dopiero w w kolejnym roku. Ale potem, kiedy miałem okazję więcej razy posłuchać tego numeru, już zaczął na mnie działać tak jak powinien.

Najbardziej zwraca uwagę linia basu, która dominuje w większości utworu, a przynajmniej w tej spokojniejszej jego części. Mamy tu do czynienia ze sprytnym patentem, bo bas ten brzmi trochę jak gitara, która z kolei początkowo jest mocno wycofana, by wraz z rozwijaniem się utworu, nabierać mocy i wychodzić coraz bardziej do przodu. Piosenka jest bardzo intymna w klimacie i mimo mocniejszej końcówki, być może dzięki tekstowi, udaje jej się zachować tą intymność, uniknąć wbijania się w patos, także dzięki cały czas wstrzymywanej grze gitar, bez dania im pełnego pola do ujścia kumulowanej stopniowo energii. Utwór wycisza się dzięki temu delikatnie i kojąco, bez konkretnego "orgazmicznego punktu". Stylowe granie, może czasami nudzić, jak się kolejny raz słyszy w radio, ale po kilku miesiącach przerwy działa znowu tak samo mocno. Czołowe osiągnięcie zespołu.

Ciekawostka: podwaliny utworu powstały jeszcze podczas trasy promującej płytę The Unforgettable Fire. Utwór ewoluował przez te lata, także w studio przy pracy nad Joshua Tree, ale prace nad nim cały czas wydawały się zmierzać donikąd, do tego stopnia że poważnie rozważano nie wrzucenie go na płytę! Kiedy zaś w końcu udało się ułożyć wersję, która ostatecznie znalazła się na płycie, zespół był pod takim wrażeniem efektu końcowego, że potem zgodnie uznawał ten moment za kluczowy przełom podczas nagrywania płyty.

Statystyki:
UK - 4
US - 3x1m.
LPP3 - 1 (trzeci z rzędu nr 1)

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:07 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #98
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Pobijamy rekord tej części BTW, dzierżony dotąd przez płytę Brothers in Arms:
U2 BULLET THE BLUE SKY 1987 Joshua Tree
w BTW od: 2004


(Los Angeles, 1987. Ten Hendrix na początku to nie Edge Icon_wink2 )

Czwarty utwór z płyty, nie singiel bo strona B singla "In God's Country", czwartego z płyty.

Jeden z ostrzejszych, bardziej rockowych numerów zespołu w karierze, z największą dawką testosteronu w muzyce. Całość oparta na grającej z wściekłością i niesamowitą energią perkusji (Larry Mullen jr. gra tu ciężko, niemal jak John Bonham, jakby chciał "zabić" te bębny) i jednostajnie grającym, także ciężkawym basie podkręcającym od czasu do czasu atmosferę. Do tego dochodzi gitara wreszcie o innym, ostrzejszym brzmieniu, nie arpegiowym graniu, lecz ze slide'ami po gryfie i rzucaniem od czasu do czasu dźwiękowych bomb oraz męski, agresywny wokal nie bawiący się w jakieś falsecikowe zaśpiewy, lecz tnący powietrze ostro wyrzucanymi słowami, wręcz z wściekłością, jak w jakiejś przemowie zapamiętałego kaznodziei, który kończy swoją partię nieco łagodniej wypowiadając ostatnie słowa, jakby zmęczony swym wieszczeniem, ale jednocześnie nie pozostawia wątpliwości co do tego, że ma jeszcze w zanadrzu pokłady kolejnych połajanek, zostawia słuchacza wbitego w ziemię, ale niedobitego na maxa. Świetny, rockowy numer, powala.

Część gadana stwarza pole do improwizacji na modłę Doorsowego The End, co często Bono wykorzystywał w czasie koncertów (słychać to też w powyższym wideo, choć nie wyszło jakoś super), mam wrażenie że gdyby był on lepszym, bardziej nawiedzonym tekściarzem, mógłby tu stworzyć coś naprawdę niezwykłego, wizyjnego, także na płycie, nieco przedłużając ten fragment. Tu mam jedyny zarzut. Z drugiej strony - być może rozbiłoby to spójność, a przede wszystkim dynamikę utworu i może i lepiej że jest tak jak jest.

Ciekawostka: podobno to ulubiona piosenka U2 menedżera zespołu, Paula McGuinnessa.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
02.11.2014 02:08 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #99
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Lećmy dalej - Joshua Tree wyrównuje rekord Abbey Road pięciu utworów w BTW! Na dzień dzisiejszy nikt już nie ma tyle samo lub więcej:

U2 RUNNING TO STAND STILL 1987 Joshua Tree
w BTW od: 2003




(koncert z serii Rattle and Hum)
Najpierw opowiem wam pewną historyjkę:

Po wojnie w mieście St.Louis w USA przybywało slumsów, ponieważ wielka liczba ludności emigrowała z wiejskich terenów w większości rolniczego stanu do jego największego miasta. Na wsi nie mieli pracy z powodu szybkiej mechanizacji rolnictwa, a miasto nie było w stanie tak szybko wchłonąć ich na swój rynek pracy, w dodatku nie potrafiło zapewnić im mieszkań. Była to złota era modernizmu, który miał ambicje wpływania na stosunki społeczne za pomocą architektury, postanowiono więc zaradzić problemowi w ten sposób, że zbudowano dla nich z pieniędzy budżetu państwa wg projektu Japończyka Minoru Yamasakiego całe osiedle, na które od 1952 (wtedy powstały pierwsze bloki, budowlę zakończono w 1956) przesiedlano ludzi. Osiedle Wendell Pruitt and William Igoe Homes (zwane Pruitt Igoe - w części Pruitt mieszkali biali, w Igoe - czarni) składało się z trzydziestu trzech 11-kondygnacyjnych bloków, wzniesionych w technologii zbliżonej do znanej w Polsce "wielkiej płyty". Liczyło 2 870 mieszkań. Zaprojektowane zostało zgodnie z ideałami Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej CIAM i dostało nagrodę jako projekt roku.
[Obrazek: z11021429Q,Pruitt-Igoe--St--Louis--Missu...1956--.jpg]
Projekt ten miał być wielkim triumfem modernizmu i prawdziwym rajem na ziemi dla biednych mieszkańców St.Louis. Tymczasem na początku lat 70. Pruitt Igoe było ruiną, po której grasowały gangi, a coraz mniej liczne grono mieszkańców wegetowało w 11-piętrowych budynkach bez wind, bez szyb w oknach, bez prądu, wśród gór śmieci i szczurów. W 1972 roku władze miasta podjęły decyzję, by całe osiedle wysadzić w powietrze. Jak do tego doszło? Jest to do dziś przedmiotem sporów architektów, socjologów, urbanistów z wielu krajów, a całkowite wyburzenie bloków stało się symbolem upadki epoki modernizmu i znalazło się m.in. w filmie Koyaanisquatsi możemy zobaczyć jak osiedle wyglądało u końcu swego żywota, a także krótką scenę jego zburzenia:



Co mogło sprawić, że tak wspaniały projekt zakończył się tak wielką porażką? Mieszkańcy byli przecież nim na początku zachwyceni, nie sądzili że przyjdzie im mieszkać w tak wspaniałych lokalach (aczkolwiek jakość wykonania była zasadniczo niska, aby obniżyć koszty które i tak były bardzo wysokie jak na publiczny projekt).

Zacznijmy od tego, że niektórzy uważają same założenia modernizmu za wydumane, bo nie można zmienić społeczeństwa wrzucając go w ściśle zaprojektowane otoczenie urbanistyczne, zostawiając dalej samymi sobie, licząc na to że dalej sobie poradzą, bo już samo otoczenie wpłynie na ich zachowanie i będą wiedzieli jak z niego korzystać. W tym przypadku doszło po prostu do skoncentrowania ogromnej liczby biedoty w jednym miejscu, co nie wróżyło niczego dobrego, bo sam fakt że mają mieszkania nie czynił ich przecież bardziej zaradnymi czy posiadającymi lepsze kwalifikacje zawodowe. Wzięto ludzi z ulicy i umieszczono ich w mieszkaniach, które owszem dostali za darmo, ale były mieszkaniami komunalnymi i czynsz musieli płacić sami, na co jak się szybko okazało nie było ich stać, bo nie zapewniono im środków do życia. Część z nich szybko opuściła swe mieszkania i zaczęło się pojawiać coraz więcej pustostanów, które toczyły osiedle niczym rak, stając się siedliskiem przestępczości i narkomanii. Idźmy dalej: wielu z mieszkańców nie było po prostu przygotowanych do życia w mieście. Chociażby nie umieli korzystać z niektórych cywilizacyjnych dogodności i zachowywali się nadal tak, jakby mieszkali na wsi. Szerzył się wandalizm, w klatkach schodowych czy między blokami coraz częściej można było natknąć się na odpadki po jedzeniu czy ekskrementy - bloki uległy szybkiej dewastacji, co zniechęciło bogatszych mieszkańców, którzy także opuścili swe mieszkania - pustostanów było coraz więcej, a dodatkowo ci ludzie, którzy mogli wpływać jakoś pozytywnie na swych sąsiadów nie mogli tego robić, bo ich po prostu zaczęło ubywać. Na ich miejsce znowu napłynęła biedota ze slumsów, łatwo wpadająca w szpony gangów. Po trzecie: ogromna większość mieszkańców było Murzynami, co rodziło frustracje na tle rasowym, a także sprawiało ogromne problemy w integracji mieszkańców. Osiedla zabaw i tereny zielone były coraz bardziej opustoszałe, zaniedbane i coraz bardziej niebezpieczne, stając się kolejną ostoją podejrzanych osobników. Po czwarte: napływ ludności do miasta skończył się szybciej niż przypuszczano i jeszcze zanim zakończono jego budowę okazało się, że nie wszystkie lokale znalazły najemców (i znowu wracamy do problemu pustych mieszkań) - w 1956 91% lokali miało właścicieli, ale część z nich nigdy się nie wprowadziła i wg różnych źródeł % zamieszkanych mieszkań nigdy nie przekroczył 60.
Kolejny powód to błędu samego projektu: relatywnie małe mieszkania miały być łatwo dostępne dla biednych ludzi, ale zabrakło tych większych, które zachęcałyby do przeprowadzki klasę średnią, a wspólne korytarze i tzw. skaczące windy (niezatrzymujące się na niektórych piętrach - tylko na 1, 4, 7 i 10 - spowodowało to, że na piętra bez wind szybciej pustoszały, bo nie chciano w nich mieszkać), w dodatku permanentnie się psujące, okazały się kolejną idealną przestrzenią dla narkomanów, przestępców i lokalnych gangów, . Wszystko zapowiadało upadek - rosnący wandalizm i ciągłe pożary spowodowały, że pomimo rosnących z każdym rokiem nakładów miasta St. Louis na remonty, bloki popadały w ruinę. W końcu ograniczono nakłady na nie: windy całkiem przestały działać, nigdy nie zainstalowano klimatyzacji, a wentylacja była bardzo słaba. Pruitt-Igoe powoli pustoszało - ludzie nie chcieli w nim mieszkać nawet przy zerowych stawkach czynszów (!).

Pod koniec lat 60-tych Pruitt-Igoe znajdowało się w tak opłakanym stanie, że twórca osiedla widząc je lamentował: nigdy nie sądziłem że ludzie potrafią być tak destruktywni. W końcu aby je ratować postanowiono budynki obniżyć (zaobserwowano w międzyczasie zależność: wyższy budynek i wyższe piętro – wyższy poziom przestępczości), ale okazało się to konstrukcyjnie niemożliwe. Podobnie jak niemożliwe okazało się wykorzystanie czegokolwiek z rozbiórki kompleksu do budowy nowych budynków. Próbowano także koncentrować pozostałych mieszkańców, woląc by chociaż część z bloków była w pełni zamieszkana, stając się może w ten sposób zaczynkiem dla jakiegoś lepszego jutra i ośrodkiem lokalnej społeczności, która mogłaby się z czasem rozrastać na (czasowo) puste budynki. Przesiedlenia nie sprawiły jednak, że ludzie łatwiej się integrowali. W 1971 roku osiedle zamieszkiwało jedynie 600 osób w 17 budynkach, pozostałe 16 było kompletnie pustych. I choć znalazły się oazy spokoju, które nigdy nie popadły w ruinę i nie uległy wandalom i gangom, ostatecznie podjęto decyzję o wysadzeniu całego osiedla - zaledwie 16 lat po oddaniu go do użytku. Większość wyburzeń nastąpiła wiosną 1972 roku, a ostatni blok padł w 1976. Co ciekawe - niedalekie osiedle Car Village, które miało początkowo podobny profil mieszkańców, ale o niskiej zabudowie, zbudowane w tym samym czasie, przez cały ten okres było w pełni zamieszkałe i w większości wolne od problemów nękających Pruitt-Igoe.

Niektórzy dodają także to, że na projektanta osiedla ktoś rzucił klątwę: dwa jego największe projekt runęły na ziemię w spektakularny sposób. Tym drugim były wieże World Trade Center...
Historię osiedla można zobaczyć w niedawnym filmie dokumentalnym The Pruitt-Igoe Myth: an Urban History.

A dlaczego o tym piszę tutaj? Ponieważ piosenkę U2 zainspirowało osiedle Ballymun w Dublinie. Składało się ono z kilkudziesieciu budynków, w tym siedmiu wieżowców, które wyglądały tak:
[Obrazek: 235px-Clarke_Tower.JPG]
Powstało w latach 60-tych, jego historia jest bardzo zbliżona do historii Pruitt-Igoe. Od około 10 lat trwa burzenie osiedla, w 2013 rozpoczął się ostatni etap, w tej chwili zostały jeszcze 3 z 7 wieżowców, wszystkie niezamieszkane. Geneza była dokładnie taka sama: mieszkania dla biednej napływowej ludności ze wsi. Dalej poszło też tak samo, dość powiedzieć że w latach 80-tych Ballymun stało się centrum "epidemii heroiny" toczącej Irlandię, pełnym pustostanów, narkomanów, gangów, na klatkach zalegały zużyte strzykawki, wymiociny i różne inne wydaliny narkomanów. Jednym z impulsów do napisania utworu była śmierć lidera Thin Lizzy, Phila Lynotta w 1986 roku. Tak się składa, że Bono i jego szkolni przyjaciele i współpracownicy zespołu Gavin Friday i Derek Rowan dorastali na osiedlu sąsiadującym z Ballymun i mogli obserwować bezpośrednio jego wzrost i stopniowy upadek, m.in. to tam po raz pierwszy jeździli windą. Już wcześniej Bono inspirował się osiedlem, chociażby w piosenkach "Shadows and Tall Trees" z 1980, a w 1987 przejeżdżając obok wieżowców powiedział do swojego znajomego, reżysera Mike'a Newella: "widzisz te wieżowce? Są jak siedem wież. Mają najwyższy wskaźnik samobójstw w Irlandii. Zanim odkryto, że ludzi nie powinno się umieszczać w takich blokach, my niestety zdążyliśmy je zbudować." I tak napisał piosenkę o mieszkańcach tego osiedla, osiedla siedmiu wież, z którego jest tylko jedno wyjście i w którym zasypia się z pomocą igły narkotyku, po to by zapomnieć o minionym dniu i przespać do kolejnego takiego samego.

Po agresywnym Bullet the Blue Sky utwór przychodzi piękne ukojenie w delikatnej balladzie, z delikatnie grającą slide guitar i harmonijką, która gdzieś znika wraz z wyciszającą się muzyką, znikającą niczym słońce zachodzące za horyzontem, wyciszającą się jak świat po narkotycznym wkłuciu. Swego czasu usłyszałem te 5 numerów w audycji Pół Perfekcyjnej Płyty i chyba ten był jedynym, którego wówczas w ogóle nie znałem. Where the Streets i Bullet owszem średnio kojarzyłem, nie na tyle by np. zanucić, ale jednak znałem, natomiast o tym numerze w ogóle nawet nie słyszałem. Od razu mnie zaskoczył, że jest tak inny od pozostałych czterech, że jest tak kojący, cudownie kończący to absolutnie Pół Perfekcyjnej Płyty.

Statystyki:
nie było singlem, więc nie było nigdzie

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.11.2014 02:10 PM przez Miszon.)
02.11.2014 02:09 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 428
Dołączył: Aug 2008
Post: #100
RE: Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.3
Jevetta Steele CALLING YOU 1987 OST: Bagdad Cafe
w BTW od: 2004 (kilka lat wcześniej niż nagrałem ten kawałek!)


Cudowne nagranie i jedno z tych, które ciągną za sobą długą historię walki o zdobycie tego nagrania. Usłyszałem je pierwszy raz jeszcze w sobotnim popołudniowym Zapraszamy do Trójki u Kaczkowskiego (choć nie dam głowy, czy nie znałem tego z lat 80-tych), z miejsca mnie oczarowało. Na początku wyczaiłem tylko tytuł i dowiedziałem się, że to z filmu Bagdad Cafe, nie miałem pojęcia kto to śpiewa. Potem, ok. 2001 roku, zobaczyłem film w TV, co prawda o jakiejś zbrodniczej porze typu koniec po 1 w nocy, ale twardo czekałem do końca napisów, by zobaczyć kto śpiewa ten numer. Zwłaszcza że leciał na napisach, a że słyszałem go wówczas drugi czy trzeci raz w życiu, to koniecznie chciałem wysłyszeć do końca. Zdaje się, że nawet sobie chwyty na szybko spisałem, żeby go przypadkiem nie zapomnieć, aczkolwiek nie było to chyba możliwe, bo refren zawładnął mną bez końca. Potem numer, w mocno przerobionej wersji, śpiewała któraś z uczestniczek pierwszego lub drugiego Idola (raczej drugiego, skoro to było nie przed 2001) i wtedy się upewniłem że to faktycznie Jevetta Steele śpiewała oryginał. Ale nadal nie miałem nagrania! W końcu, zupełnie przypadkiem, zauważyłem że ten tytuł znajduje się na którejś z "niedźwiedziowych" płyt (bo on też jak się okazuje był fanem tego nagrania), zdaje się Smooth Jazz Cafe, ale nie miałem kasy na płytę z której interesował mnie w zasadzie jeden numer, a żaden ze znajomych też nie miał tego krążka. Ostatecznie zdaje się że ze 2 razy słyszałem je potem także w Markomanii i w końcu stamtąd chyba nagrałem, ale to było podejrzewam jakoś ok. 2006 roku. Co ciekawe, w poszukiwaniach wiedzy o tym utworze w internecie (który miałem od 2004/5 roku) natknąłem się po raz pierwszy na forum.lp3 i archiwum.lp3! Mianowicie w którymś z pierwszych tematów poświęconych Topom Wszech Czasów, kilku forowiczów postulowało, żeby numer usunąć z zestawu. Oburzyło mnie to ogromnie, chyba nawet napisałem jakiś post jako gość (wtedy jeszcze była taka opcja, albo może chciałem napisać, ale się nie dało jako gość? Pamięta ktoś, czy było coś takiego?) i stwierdziłem że nie chcę się za bardzo kolegować z ludkami, którzy chcą wywalić z zestawu takie cudeńka. I przez to moja rejestracja na sąsiednim forum przesunęła się o kilka lat Icon_wink2 .

Utwór niesie cudowny wokal i leniwie sączący się podkład, całość zdaje się być niczym fatamorgana wokół filmowej kafejki na amerykańskich pustkowiach lub też drgać niczym rozgrzane z gorąca powietrze. Jest gorąco, człowiek się poci, wszystko się lepi, powietrze przeszywa wibrujący wokalem Jevetty refren i zasypiające w gorącu, podlewane sosem z harmonijki, zwrotki.

A sam film jest w porządku, choć bez wielkich uniesień. Można obejrzeć, typowe niezależne kino, choć nietypowe jest w nim to, że wygląda jak amerykańskie kino niezależne, a jest filmem niemieckim. O ile pamiętam, podobało mi się. Ale nie na tyle, by obejrzeć drugi raz, bo jedyny raz kiedy miałem okazję zrobić to ponownie (znowu o jakiejś porze dla wampirów), to wybrałem coś innego na sąsiednim kanale.

Statystyki:
LPP3 - 43 (nie wiem dlaczego, ale dopiero w 1990 było na Liście)
W UK i US nie było, ale była pierwsza dziesiątka we Francji i Szwecji.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
04.11.2014 01:21 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Płyty 10-lecia (1990-1999) Miszon 296 10 330 20.09.2023 12:25 PM
Ostatni post: santosz
  Muzyczny BTW część I.2 (1973-1982) Miszon 139 38 775 16.09.2022 03:27 PM
Ostatni post: kajman
  Bezustanny Top WszechCzasòw odsłona I.4 (1989-1994) Miszon 17 4 232 15.09.2022 11:10 PM
Ostatni post: Miszon
  Bezustanny Top Wszechczasów - odsłona I.1. Miszon 91 86 361 24.07.2022 08:47 AM
Ostatni post: kajman
  Bezustanny Top WszechCzasów Miszon 49 6 518 29.12.2019 02:09 PM
Ostatni post: Miszon
  Bezustanny Top WszechCzasów I.5 Miszon 199 23 543 06.05.2019 08:21 PM
Ostatni post: Miszon

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości